Bez zbędnych ceregieli Krzysiek zostawił mnie z plecakami tak jak stałam i poszedł z kobietą na rekonesans domku, w którym nocleg oferowała. Jedyne, czego mi teraz brakowało, to porządnego żarcia, bo autobusowym śniadaniem tylko podrażniłam żołądek. Nerwowo rozglądałam się po terminalu w poszukiwaniu jakiegoś małego kiosku z łakociami. Sen w pozycji półleżącej był prawie niczym niezaburzony. Lecz gdy o świcie biegające po autobusie „stewardesy”, przygotowywały śniadanie dla pasażerów, a wcześniej dbając niemalże o każdą komórkę naszego ciała (a to przykrywając kocem, gdy zimno, a to puszczając filmy na DVD jak nudno), poczuliśmy głód wyobrażając sobie wysoką klasę serwowanego posiłku. Gdy w rękach znalazło się opakowanie z zawartością, jak dla krasnoludka, miny nam zrzedły. Gotowa jestem stwierdzić, że jedzenie było gorsze od tego podawanego na pokładach samolotów. W środku znaleźliśmy mikroskopijnej wielkości ciasteczka i esencję sztucznego morelowego soku w pojemniczku niczym dodatek do pizzy. Obejrzałam się dookoła. Wszyscy dostali to samo. Trudno, taki mieli standard w tych liniach.
W Ameryce Południowej to hostele znajdują nas
Nim się obejrzałam, stanął za mną rozradowany i podekscytowany Krzysiek z informacją, że trafiliśmy na super klimatyczne lokum za rozsądną cenę. Chcieliśmy spędzić tu parę dni a wybór terminu wakacji po sezonie okazał się być świetnym pomysłem. Zyskaliśmy na cenach a nie straciliśmy na pogodzie i obłożeniu atrakcji turystycznych. Jeszcze tylko parę kroków wzdłuż alejek usłanych rodzinnymi willami i byliśmy na miejscu. Widok okazał się obiecujący. Do dyspozycji mieliśmy paropokojowy drewniany domek z kuchnią, kablówką, własną łazienką, ogólnodostępnym salonem i kwiecistym ogrodem. Na posesji stał jeszcze jeden drewniany domek, również przeznaczony dla turystów oraz dom rodzinny właścicielki, w którym – jak się później okazało, również udostępniała parę pokoi pod wynajem. Na dworze na sznurkach rozwieszone były stargane ciuszki podróżnych, jedne myślę prane ręcznie, inne bezinteresownie u gospodyni posesji. Na miejscu było już trochę młodzieży z różnych części świata. Ledwo zdążyliśmy kiwnąć sobie głowami na przywitanie, podać rękę i zapytać o imię i kraj pochodzenia, a po chwili ze strony zaznajomionej już przez dłuższy pobyt ekipy padła propozycja wspólnego spędzenia wieczoru pod tytułem „Pizza i Caipirinha”. Drinka, jako swoją narodową specjalność miał przygotować długowłosy Brazylijczyk, a pizzę – z niewiadomego powodu – Izraelczyk. Chyba pizza nie jest ich narodową potrawą? No, może po prostu był w tym dobry. Padło słowo „może”, bo tej całej fiesty się po prostu nie doczekaliśmy. Ten wieczorek zapoznawczy przeszedł nam koło nosa. Pełen emocji i wrażeń dzień ściął nas z nóg o niemalże dziecięcej porze. Ale może to i dobrze, bo po wielkich zakupach grupa zebrała się do pichcenia dopiero po godzinie dwudziestej drugiej a ucztę pizzową zakończyli po północy, kiedy smacznie już chrapaliśmy.
Ciepłe przyjęcie w Pucon nie miało się ku końcowi. Serdeczność właścicielki, która prowadziła kwatery wraz z całą swoją chilijską rodziną, a głównie z młodszą siostrą, przechodziła wszelkie wyobrażenia. Ekipa, z którą przyszło nam spędzić parę kolejnych dni, z każdą chwilą coraz bardziej zadziwiała otwartością, pomysłami na interaktywne spędzenie czasu, bez uprzedzeń zaznajamiając się z każdym, kto przekroczył próg tego domku.
Jak z westernu
Pucon, na pierwszy rzut oka, przypominało z wyglądu klimatyczne westernowskie miasteczko. I może standardem na ulicach nie przechadzali się potężni mężczyźni w kowbojskich kapeluszach, spluwą u paska spodni i wykałaczką w zębie, ale charakterystyczne drewniane budownictwo roztaczające się po każdej stronie głównej ulicy właśnie takie skojarzenia nasuwały. Co drugi domek okazywał się biurem turystycznym, więc mogliśmy spokojnie porównać ceny wszelkich tutejszych atrakcji. A było tak wiele możliwości, że na każdy dzień można było zorganizować sobie coś zupełnie odmiennego, w zależności od upodobań. Dzień rowerowy wśród pobliskich krajobrazów, leniuchowanie na plaży nad jeziorem, zorganizowane wejście z przewodnikiem na aktywny wulkan Villarica, popołudniowa jazda konna bądź nawet kilkudniowa przygoda w siodle, canyoning czyli schodzenie na linach ze skał często wzdłuż wodospadu, rafting, źródła termalne czy samodzielna wyprawa do tutejszego parku narodowego słynącego z pięknych lagun. Opcji było multum, a i parę szczególnie przypadło nam do gustu. Podczas porównywania cen ofert biur podróży, ktoś zaczepił nas na progu jednej z nich. Mężczyznę zainteresował nasz język i od razu zapytał o pochodzenie. Gdy usłyszał somos Polacos, wskazujące naszą narodowość, rozradowany przedstawił się:
- Nazywam się Malinowski. Rodzice pochodzą z Polski, ale urodziłem się w Chile i nie znam praktycznie słowa po polsku, ale od razu rozpoznałem w was Polaków. – Faktycznie, nic z Polaka nie miał, wyglądał jak Chilijczyk i nigdy w Polsce nie był. Choć tego ostatniego nie dało się określić na pierwszy rzut oka. Nie spodziewaliśmy się tak miłego spotkania. Rozgadani płynnie przeszliśmy do spaceru w kierunku jego agencji. Od tej pory u Malinowskiego kupowaliśmy wszystkie wycieczki, przy każdej otrzymując jakiś ciekawy rabacik. Przystojny, o rażąco białym uzębieniu Chilijczyk nakazał pracownikom swojego biura przyjacielsko ugościć nas w swoich progach, udostępniając wszelkich informacji i potrzebnych map o okolicy. Nim się spostrzegliśmy jechaliśmy już na jego wypożyczonych rowerach po Pucon. Rezerwację od razu zrobiliśmy na parę dni do przodu, by się wstępnie sforsować i przygotować mięśnie na większe wyzwania. Wstępnie zrobiliśmy rundę po miasteczku, zlokalizowaliśmy pobliski market spożywczy, a podczas niedługiej wycieczki, podczas której siodełko powoli zaczęło wbijać się w nasze pośladki, cały czas towarzyszył nam swoją postacią słynny wulkan Villarica dumnie majaczący w tle. Na lazurowym tle jego biała, śnieżna czapeczka dodawała górze uroku, spokojnie łagodząc jego potęgę i nieobliczalność. Buchająca zewsząd wiosenna roślinność dodawała miejscu egzotyki. Aż dziwne, że lada chwila miała pojawić się tu zima.
Rowerowy dzień
Poranek zastukał nam do okien mocnymi promieniami zwiastując piękny dzień. Znowu przesadziliśmy ze snem. Leniwie zaszliśmy do kuchni, gdzie wspólnymi siłami przygotowaliśmy pyszną jajecznicę i kawę z mlekiem. Za nami do jadalni wgramolił się chudy młody Brytyjczyk wypytując, czy może udało nam się już podczas naszej podróży wynaleźć jakąś najtańszą, pożywną i dobrą potrawę. Nasza tułaczka dopiero się zaczynała, trwała może tydzień, więc obecnie byliśmy na etapie cieszenia się z faktu podjętej decyzji, może zbyt lekkiego dysponowania portfelem, ale na pewno nie przyszło nam do głowy dążenia do osiągnięcia etapu zjadania np. samego białka.
- No wiecie, bo ja już trochę podróżuję i żeby jak najdłużej to robić, to muszę oszczędzać na czym popadnie. Jedzenie uznałem za najlepszą formę, tym bardziej, gdy ląduję w hostelu z kuchnią. Mój patent to ryż z ugotowanymi na twardo jajkami. Może nie jest to jakaś wyszukana potrawa ani nie jakaś wyśmienita w smaku, ale ryż i jajka wychodzą tu najtaniej. Nie będę oszukiwał, że jak jem to jako kolejną porcję w ciągu dnia, to mam trochę dość, ale jest pożywne, ma sporo białka i oczywiście jest tanie. Zauważyliście, że Chile jest bardzo drogie? Ja nie przypuszczałem, że aż tak. – Trejkotał jak nakręcony, a nam jajecznica stygła na ogrodzie. Pokrzepieni ogrzewającym słońcem, śpiewem ptaków i tulącymi się do nóg domowymi kotami, ruszyliśmy do biura Malinowskiego wziąć po raz drugi rowery. Pośladki były już poobijane. Planowaliśmy zrobić trasę rowerową na „Ojos de Caburga Loop”. Brzmiało egzotycznie i dojazd tam też miał okazać się „egzotyczny”. Nikt nie potrafił nam wytłumaczyć, jak tam trafić. Miasteczko nie dysponowało mapami, w biurze dali jakiś prowizoryczny zarys okolicy a po drodze nie rzucały się w oczy żadne oznaczenia. Gdy już przedarliśmy się przez ruchliwą trasę oddalającą się od naszego westernowskiego miasteczka, wkroczyliśmy w bardziej dziki teren. Droga zmieniła się w żużlową, po jej bokach wyrastały domki działkowe czy wiejskie gospodarstwa. Roślinność również nie zapomniała o tym miejscu, wyrastając gdzie popadnie, jak jej było wygodnie. Klimatycznym okazał się długi, drewniany, stary most zarzucony nad rwącą rzeką Rio Trancura. Przejazd po tym pamiętającym zamierzchłe czasy wynalazku był dość wąski, więc po rozejrzeniu się dookoła, czy nic większego nie chce przez niego przejechać, zeszliśmy z rowerów. Bezpieczniej było prowadzić swój transport obok. Na niebie nie było ani jednej chmurki, błękit idealnie współgrał z mocno grzejącym słońcem. Złote odblaski rzucały się na delikatne spiętrzenia szerokiej rio. Brzeg porośnięty był kępami traw, przeróżnymi krzewami i potężnymi drzewami schylającymi się ku wodzie. Dno pokryte było gęsto rozmaitej wielkości kamyczkami. Rzeka nie była głęboka, lecz krystalicznie przejrzysta i mroźna. Cały czas czuwał nad nami wulkan. „Jutro cię zdobędziemy” – pomyślałam sobie i żwawo parłam ku końcowi mostu widząc zbliżający się z naprzeciwka terenowy samochód. Nie minęlibyśmy się na nim. Na drugim brzegu szlak do magicznej nazwy gdzieś się uciął. Mimo prób odbicia w jedną czy drugą stronę zakończył się fiaskiem. Nie chcieliśmy na siłę wynajdować nowych tras i niechcący się zagubić. Tym bardziej, że w okolicy nie widzieliśmy żywego ducha. Gdzieniegdzie dopatrzyliśmy się wiejskich gospodarstw, pokaźnych rozmiarów. Należały one do Mapuche – rdzennych plemion indiańskich zamieszkujących południowo-centralne obszary Chile. Sami Mapuche nazywają się Ludźmi Ziemi (żyją w zgodzie z naturą, jedzą tylko to co sami wyhodują, uprawiają, co jest darem od Ziemi). Zasiedliśmy na poboczu i w nieustającym żarze dnia na kanapki. Mimo wszystko pokonaliśmy parę dobrych kilometrów, by tu dotrzeć, więc zasłużyliśmy na własnoręcznie przygotowany prowiant. Cisza była tak donośna, że można było usłyszeć latające w oddali osy. Nieromantycznie słyszeliśmy przeżuwanie własnych kanapek. Nad głowami latały orłopodobne ptaki, otaczające nas widoki zmieniły się w porosłe wyschniętą żółtawą trawą pola. Jedynym zielonym elementem było drzewo, pod którym zasiedliśmy i otaczające nas góry. Wydawało się, że gałęzie choć trochę uchronią nas przed palącym słońcem dając schronienie swym cieniem. Takowego nie było. Już podnosiliśmy wypoczęte pupy z trawy, gdy dobiegły nas odgłosy zbliżającego się stada koni. Okazało się, że nie były same a zasiadały je grupy turystów korzystających z jednej z tutejszych atrakcji. Z przewodnikiem na czele zmierzali urokliwe tereny i zgłębiając tajniki jazdy konnej w terenie. Planowaliśmy poczuć „wiatr w siodłach” innego dnia.
Nad jeziorem Caburga
Ostatkiem sił dojechaliśmy nad puconowe jezioro. Piasek był szary, wody zmącone niczym morskie, a w okolicy nie było ani jednego wylegającego się turysty. Albo było już zbyt późno na opalanko i kąpiele, miasteczko oferowało więcej atrakcji niż zwykłe korzystanie z uroków natury albo dawało o sobie znak mniejsze oblężenie turystyczne. W końcu byliśmy tu podobno poza sezonem. Bynajmniej nam to nie przeszkadzało. Zasiedliśmy przy wolnostojącej knajpie, gdzie planowaliśmy zafundować sobie kawę. Ta dopiero co się otwierała. Nim się obejrzałam, Lisu biegł już ku wodzie, by się wypluskać. Nie miał zamiaru rezygnować mimo dość chłodnego jeziora o tej porze. Ja dziękuję. Cieszę się, że po rowerze było mi przyjemnie ciepło. Dobry trening to zero wyrzutów przy jakichkolwiek łakociach. Do kawy zamówiliśmy lody. Bar prowadzony był przez małżeństwo w wieku naszych rodziców. Przekrój między pięćdziesiąt a sześćdziesiąt lat. On jurny, szczupły i bez siwego włosa na głowie, wydawał się być wstydliwy, a bynajmniej mniej rozgadany od żony. Ona taka przeciwność męża – troszkę bardziej okrągła, pofarbowane na rudo włosy i bardzo otwarta. Mimo upływu lat, w których przyszło im razem iść przez życie, widać miłość między nimi nadal się tliła. Ona relaksowała się przy barowej parasolce, on masował jej kark. Czule o czymś rozmawiali. Widocznie trochę się im nudziło i z braku laku wybrali sobie nas na cel wnikliwych obserwacji. Pewnie sporo głowili się nad pochodzeniem i próbami zrozumienia naszego zawiłego języka. Chcąc jakoś zagadać, ale zakładając, że słowa po hiszpańsku nie znamy, właściciel knajpy pokazał nam łososia, którego to zdążył co dopiero złowić. My mimiką nadrabialiśmy brak konwersacji, gdyż nadal próby porozumienia się w ich języku dawało wiele do życzenia. Oni ewidentnie się tym nie zrażali i dalej próbowali na różne sposoby uskuteczniania dialogów. W knajpie, poza nami, chętnych nie było. Hombre obejrzał się dookoła, dostał bezsłowną zgodę żony i po chwili zaproponował wyprawę swoją motorówką na jezioro. Początkowo nieufni zastanawialiśmy się nad haczykiem całej sytuacji, rozważając próby naciągactwa, zastanawiając się czy to może jakaś jego forma pracy a my nie zrozumieliśmy, ile za to weźmie, a może chce nam coś zrobić. Odłożyliśmy na bok złowieszcze myśli i oddaliśmy się atmosferze tego miejsca i dobrym fluidom płynącym ze strony tych dwojga. W rezultacie okazało się, że przy tak małym ruchu klienteli, właściciel ewidentnie się nudził i postanowił zapewnić nam jak i sobie odrobinę atrakcji. Po chwili pruliśmy jego łódką po ogromnym jeziorze. Mijając różnej wielkości wysepki, podpływaliśmy do wodnych zakamarków, już śmielej zagadując mężczyznę. Jego wstydliwość tym razem była silniejsza od naszych prób, więc pozostaliśmy przy telepatycznym porozumiewaniu, częstując Chilijczyka naszym skromnym owocowym prowiantem. Z uśmiechem chwycił jabłko i głośno się nim zajadał. Przystanęliśmy na środku jeziora delektując się ciszą, szumem wody i niesamowitym pejzażem rozpościerającym się przed naszymi oczami. Szara plaża gościła na swych piaskach ekskluzywne hotele, które zupełnie nie rzuciły nam się w oczy z lądu. Po jednej stronie kolory tęczy zachodzącego słońca na swe barki przyjmowały wysokie góry a po innej znowu zauważalny stał Villarica z tą swoją uroczą białą czapeczką. Coraz bardziej się nam odsłaniał. Rozpędzona motorówka z głośnym furkotem silnika, rozbryzgującym ciemne wody jeziora pędziła ku brzegowi. Trzeba nam było wracać do domu. W knajpie raz jeszcze podziękowaliśmy chilijskiemu małżeństwu za mile spędzony czas, zapewniając kobiecinę o dobrej opiece jej męża nad nami na łódce. Buzie nie przestawały się im uśmiechać a i my w tej radości nie pozostawaliśmy w tyle. Żegnaliśmy się z nimi, jakbyśmy znali się od lat, wymieniając chilijskie pocałunki w policzek, będąc zachwyceni ich otwartością i uprzejmością. Lepszego przyjęcia nie moglibyśmy sobie wymarzyć.
Fot. Pucon i jego atrakcje, 2009.