Ledwo przebudzeni zasiedliśmy w holu na ostatnim śniadaniu u „Cristyny” w nadziei na smakowitą wyżerkę, mając w głowie wspomnienie ostatnich udogodnień kulinarnych, ujrzeliśmy jedynie skromne suche tosty z dżemem, sok pomarańczowy i kawa. Owoców nie było. Być może nie zdążyli zaopatrzyć lodówki. Czar prysł, gdy hostel okazał się nieprzychylny do przetrzymania bagaży po ostatniej dobie pobytu. Nie mieliśmy co z nimi zrobić, a podróż do Pucon rozpoczynała się wieczorem. Do tego czasu musieliśmy zorganizować sobie czas, więc uczestniczenie w tym naszych dwudziestokilowych bagaży odpadało. Skoro nie hostel, to odpłatnie przyjął je terminal autobusowy.
Przez plamy poparzenia na ciele, musieliśmy okryć się dodatkowymi warstwami ubrania. I mimo że początek dnia zapowiadał się słonecznie, co zwiastowało rozgrzane popołudnie, wyszliśmy przed hostel opatuleni jak „obcy”. Wyglądaliśmy jak klony: w długich płóciennych spodniach zakupionych w Polsce w lumpeksie, do tego tak samo długie i płócienne bluzy, które były albo wspomnieniem dawnych dziecięcych lat albo prezentem po rodzinie. Na głowy zarzuciliśmy czarno-białe bandanki arabki.
- Zastanawiam się, czy wyglądam głupio, fajnie czy na granicy kiczu?? – Lisu z uśmiechem przeglądał się w odbiciu okna jakiegoś mijanego budynku, strojąc przy tym miny niczym modelka na sesji fotograficznej i naciągając ciuchy jeszcze bardziej na ostatnie odkryte skrawki ciała.
Chilijski port
Gdy bagaże oczekiwały już na terminalu, a my trzymaliśmy w kieszeni nocne bilety autobusowe z opcją semi-cama (pół – leżąco) do Pucon, postanowiliśmy odwiedzić słynny port w Valparaiso. Wszystko mieliśmy skalkulowane – i czas i wydatki. Autobus miał pozwolić zaoszczędzić jedno i drugie. Czas – bo wygodnie przespalibyśmy noc w komfortowych warunkach i pieniądze – które normalnie wydalibyśmy na nocleg w hostelu.
Złapanie busa do Valparaiso było łatwizną. Kolorowych „śmigaczy” na ulicy było zatrzęsienie i co drugi jechał do tego słynnego portu oddalonego o krok od Viña del Mar. Kierowca wysadził nas centrum, choć centrum mi to jakoś nie przypominało. Znowu pomocny okazał się skrawek mapy z przewodnika, z którym pieszo dotarliśmy do głównej alei wzdłuż linii brzegowej – Avenida Brasil - prowadzącej do stricte centrum. Zielona promenada pomiędzy ruchliwymi ulicami obrośnięta była w bujne palmy, prezentowała po każdej swojej stronie jakiś imponujący pomnik. Przed oczyma wyrosła nam marmurowa tablica pełna nazwisk poległych z rąk Pinocheta. Krzysiek w zamyśleniu wczytywał się w niekończące literki, w smutku kręcąc głową. Po każdej stronie ulicy coś się działo. Albo znajdywało się coś, co przyciągało wzrok swym wyglądem, niepowtarzalnością, kolorem. Z nowoczesnych biurowców wybiegali odziani w garnitury mężczyźni, gdzie indziej na schodkach przed klimatycznymi budynkami siadały chmary młodzieży. Wychodzili ze szkół, gimnazjów czy wyższych uczelni i jakimś cudem trafialiśmy na przerwy w zajęciach. Docieraliśmy już do głównej monumentalnej bramy ku wejściu do centrum Valparaiso, zwanej El Arco Británico, gdy na jednej z ławek promenady rozsiadła się grupa młodych chilijskich żołnierzy. Podniecony Krzysiek podbiegł do chłopaków z prośbą o wspólne zdjęcie. Niewzruszeni i bez emocji wyrazili zgodę. Krzysiek był jedyną osobą uśmiechniętą na tym zdjęciu.
Naszym celem w Valparaiso było przede wszystkim dotarcie do najsłynniejszego portu Ameryki Południowej. I gdy tak szliśmy w kierunku portu, okazało się, że.. nie ma do niego dojścia. To znaczy był, ale cały zakratowany, otoczony drutem kolczastym i nie dla zwykłego śmiertelnika. Bardziej dostępny dla oczu wydawał się ze stron naszego nadmorskiego miasteczka. Nie pozostało nam nic innego, jak skosztować jakichś przekąsek cukierniczych (którymi pachniało w całej okolicy), wdrapać się odrobinę w kierunku wzgórz miasta po stromych, kolorowych schodach, zajrzeć na głośny market „pod chmurką” (gdzie turysta musiał być czujny przed kieszonkowcami) i wracać do Viña del Mar. Coraz bardziej zatłoczone alejki prowadziły do ulicznych straganów, na których aż tętniło kolorami soczystych egzotycznych owoców i dojrzałych warzyw. Ale gdy wrażliwy nos wyczuł dolatujące z oddali słodkie jak marzenie zapachy łakoci, nie było wyjścia i pędziliśmy w ich kierunku! Trzeba przyznać, że wypieki mają w Chile wyśmienite i nie mogąc oprzeć się nowościom, na widok których ślina ściekała na koszulkę, staliśmy zamyśleni dobre parę minut, nim zdecydowaliśmy się ostatecznie na jakieś pyszne ciacho. Moim faworytem stała się drożdżowa buła z lekko słonawym nadzieniem. Niespodziewanie również natknęliśmy się na koncert chilijskiego bandu na jakimś niewielkim placyku okrążonego metalowymi siedziskami. Kawałek dalej, z widokiem na ocean, zasiedliśmy na pysznej kawie.
Pożegnanie z wybrzeżem
Ostatnie chwile chcieliśmy jednak spędzić w Viña del Mar. Długie spacery po kurorcie pozwoliły nam zlokalizować mnóstwo restauracyjek oferujących menu al dia w porze obiadowej, w dobrej cenie. Wystarczyło wybrać równoległą ulicę do nadmorskiej promenady, by przebierać w ofertach kulinarnych. Ciekawość nowych smaków rosła z każdą chwilą. Menu dnia oferowało: przystawkę, główne danie, deser oraz napój. Wszystkie elementy oferty przestawiały ciekawy wybór. I tak na przystawkę otrzymaliśmy nadziewanego sałatką pomidora z chrupiącymi grillowanymi bułeczkami z masłem. Na talerzu Krzyśka wylądowało mięso wołowe jak z przepisu babci – taki gulasz na domowych kluskach, a do tego warzywa i salsa pomidorowa. Spostrzegliśmy, że częstym elementem surówek był marynowany burak, więc i teraz w różnych kształtach zdobił talerze. Na deser podano pewnego rodzaju piankowy sernik pływający w słodkim sosie. Coś na styl „creme brulee” choć w delikatniejszej i chyba słodszej wersji. A że lubimy mieć na talerzach odmienne dania, by dzielić się wzajemnie nowościami, ja skusiłam się na zestaw: sopa de mariscos czyli zupa z owocami morza, stek z łososia z sałatką, colę jako wybrany napój gazowany, a na deser owoce mango w syropie. Menu dnia oferowało w cenie również tzw. bebidas, czyli napoje, a tu oznaczało wybór między alkoholowym a gazowanym trunkiem. Woda, kawa, czy herbata nie mieściły się w ofercie. Menu al dia sprawdziło się w stu procentach napełniając brzuchy na nocny przejazd i oszczędzając nasz portfel.
Żegnaliśmy Viña del Mar nad morzem, tuż przy Avenida Peru. Przywykliśmy do tego miejsca, będąc mu zarazem wdzięcznym za przyjazne ugoszczenie, umożliwienie oswojenia z krajem i mentalnością tubylców. Już teraz za nim tęskniliśmy, a to był dopiero początek naszej długiej przygody. Było wyjątkowo gorąco, jak na zbliżający się wieczór. Słońce powoli zniżało się ku wodnemu horyzontowi rzucając ostatnie złociste odblaski w naszą stronę. Spokojny szum morza usypiał, za plecami dochodziły nas ostatnie okrzyki tętniącego życiem kurortu. Przy nogach na chwilę rozłożył się bezdomny zadbany psiak. Na ulicach było ich mnóstwo. Niejednego można by pomylić z rasowym okazem z rodowodem. Były niegroźne, nienachalne a oczy same im się śmiały. Kto takie piękne zwierzaki wyrzuca z domu? Po chwili jednak można było się uspokoić, raz jeszcze przyglądając się zadowolonemu psu. Chyba nie było im źle, mimo wszystko. Wydawały się być wykarmione i wypieszczone przez każdego, kto stanął na ich drodze. Znowu odwróciliśmy wzrok ku słońcu. Gdzieś w oddali spokój fal zakłóciło szamotanie foki polującej na ryby. Trzeba było wracać na terminal. Czekała nas noc na czterech kółkach.
Fot. Dzień w Valparaiso, 2009.