czwartek, 12 marzec 2009

POZNAJEMY SANTIAGO DE CHILE

Wczorajsze „miękkie lądowanie” na obcym lądzie zakończyło się sukcesem i kontynuowało się po dzień kolejny. Suzanna idealnie wprowadzała nas w swój świat jak i zakątki nowego kraju. 

Dbała o każdy szczegół, byśmy mieli poczucie bezpieczeństwa, z każdą chwilą oswajając się z sytuacją niczym noworodek, który co dopiero opuścił znaną mu, ciepłą i czułą ostoję.

Oswajanie się z rzeczywistością

Wybudziliśmy się po czternastu godzinach snu, a mimo to nie czułam się jakoś wyjątkowo wypoczęta. Usiadłam na zapadającym się pod naszym ciężarem łóżku potrzebując chwili na ogarnięcie sytuacji i przypomnienia sobie, gdzie się znajduję. A tak.. już wiem. Wydawało się, Suzanna krzątała się gdzieś po mieszkaniu, a Krzysiek obok jeszcze słodko chrapał. Organizm przestawiał się powolutku na czas nowego kontynentu. Która to w ogóle godzina? Czekaj no, zajrzę do przewodnika. W Polsce były cztery godziny do przodu. Początkowo informacje mówiły o trzygodzinnej różnicy w okresie letnim, ale który okres letni mamy wziąć pod uwagę?? Przecież w Chile jest właśnie koniec lata a w naszym kraju na ulicach zalega jeszcze brejowaty śnieg. Przypomniałam sobie wczorajszy telefon do rodziny, z którego wynikała krótsza różnica a po zapewnieniu, że u nas wszystko w porządku w słuchawce wyczuwalna była pozytywna zazdrość. „Wiesz mamo, tu jest ponad trzydzieści stopni na plusie”.

Suzanna, równie podekscytowana jak my zasnęła dość późno, a przynajmniej zdecydowanie później od nas. Wstała o świcie i ze śniadaniem oczekiwała na nasze przebudzenie. Po pokrzepiającym prysznicu, nadal trąc zaspane oczy, zasiedliśmy przy znanym nam już stole. Nasza nowa „mama” była dziś dodatkowo podniecona wspólnym spędzeniem czasu na zwiedzaniu Santiago. Wszystko już miała zaplanowane, rozrysowane od A do Z a my jeszcze bezmyślnie, lecz chętnie się temu poddawaliśmy. W trakcie zajadania się kolejnymi kulinarnymi wynalazkami, słuchaliśmy wskazówek, jak się później okazało, delikatnie przewrażliwionej Chilijki.

- Koniecznie zdejmijcie wszelką biżuterię. Nie chcemy kusić potencjalnych złodziei. Nie bierzcie też za dużo pieniędzy ze sobą. Wszystko jest zaplanowane i zorganizowane i o nic nie musicie się martwić. – Przekonywała przyjmując srogą minę, podczas gdy my przeżuwaliśmy kolejne kęsy bułek z pastą mięsną, popijając wyjątkowo słodkim nektarem z brzoskwiń. Oj nie moje to smaki, nie moje… Na koniec uprzedziła o niezapuszczaniu się w ciemne, puste uliczki, gdy już będziemy podróżować sami. – A w ogóle to Chilijczycy to „psy na baby”. – Palnęła ni stąd ni zowąd. Krzysiek nastroszył się lekko marszcząc brew i zerkając w moją stronę, jakbym tylko oczekiwała takich atrakcji. – ASJA, będą cię podrywać mimo obrączki na palcu i męża obok. – Tak śmiesznie wypowiadała moje imię. Początkowo wyobraźnia podziałała i wszędzie dopatrywaliśmy się na mieście zagrożenia, choć zupełnie niepotrzebnie, bo nigdzie nie czyhało. Dodatkowo nie zauważyłam jakiegoś zbytniego zainteresowania moją osobą. Czy to dobrze, że machos nawet nie zerkają w moją stronę? Moja słowiańska połówka miała problem z głowy:).

Zwiedzamy stolicę Chile

Trzeba było się zbierać na eksplorowanie pierwszego miejsca na naszej drodze, nawet jeśli miało się odbywać w towarzystwie około sześćdziesięcioletniej lekko panikującej pani. Dobrze na tym wyszliśmy, bo mimo ucywilizowania tego miasta, wszystko było nowe, niby inne a na pewno nieznane. Takie spokojne oswajanie się bardzo nam odpowiadało. Podładowane śniadaniem akumulatory wyległy na pełne słońce dające się we znaki już o poranku. Szliśmy za naszą „latynoską matką” czy „osobistym ochroniarzem”, jak nazwaliśmy później Suzannę, jak kurczęta za kwoką.

Już od początku zauważalne było faworyzowanie mojej osoby w zachowaniu blondwłosej opiekunki. Myślę, że traktowała mnie trochę jak córkę. Claudia mieszkała ponad sto kilometrów od Santiago de Chile i rzadko bywała w domu. Jej matka musiała się czuć bardzo osamotniona. Strach było pomyśleć, jakby zareagowała na jakąkolwiek sprzeczkę z Krzyśkiem. Z pewnością broniłaby mnie zaciekle dodatkowo wykorzystując swój, niewytłumaczalny jeszcze w tej chwili, wyjątkowy uraz do mężczyzn. Poza stworzeniem poczucia komfortu w jej własnym domu, robiła wszystko, byśmy drobnego peso nie wydali na mieście. Prawie trzymając za rękę podczas przechodzenia na drugą stronę ulicy, zakupiła bilety BIP w pobliskim kiosku. Jeździliśmy na nim każdym możliwym transportem po Santiago.

Mimo zaspania pojawiły się pierwsze mniej lub bardziej istotne spostrzeżenia, co do miejsc i zachowań tubylców. Autobusy miały swoje pasy po środku ulicy, ludzie przechodzili na czerwonym świetle, mimo głośno trąbiących klaksonów a metro było tak rozbudowane, że zaczęłam się zastanawiać, kto jest „sto lat za Murzynami”. Centrum Santiago okazało się być bardzo europejskie. Chilijczycy okazali się bardzo otwarci i serdeczni. Każda poznana do tej pory osoba witała się z nami pocałunkiem w policzek, a my sami stanowiliśmy dla Suzanny takie samo wydarzenie, jak dla nas cała ta podróż. Nim się spostrzegliśmy, poznaliśmy najbliższą jej rodzinę, sąsiadki i panią w banku obsługującą jej rachunek. Tak jakby wcześniej z każdym się umówiła, że tego dnia i o tej porze będzie się przechadzać z „białaskami”. Zaskakująco bezustannie wpadaliśmy na kogoś, kogo znała. Z tonu rozmowy poznanych osób wynikało, że również są pod wrażeniem, tyle że nie wiadomo czego.. Naszego wyglądu? Wyprawy? Tego, że byliśmy nieznani Suzannie a przyjęła nas pod dach i jeszcze żyje?

Nowe smaki

Żar lał się z nieba a my spokojnie biegaliśmy po stolicy Chile próbując różnych wynalazków kulinarnych. Raz był to tzw. pastel del chioclo – zapiekane w żaroodpornym naczynku słodkie danie na wygląd deseru, a o dziwo z… mięsem mielonym. Żółta papka nie zachęcała swym wyglądem, choć zapach palonego brązowego cukru pobudzał soki żołądkowe. Nie zdążyłam zapytać Suzanny o pozwolenie na skosztowanie tego wymysłu, a sama już pchała mi łyżeczkę ciastka do buzi (główne zdjęcie artykułu). „Hm… dobre.. co to?” – zapytałam a w głowie zastanawiając się, czy to naprawdę mi smakuje, czy nie do końca. Nowe smaki. Trzeba było się przełamać i podejść do tego od innej strony. Łatwo mówić. Nie wiedziałam, od której „je ugryźć”? Szybko popiłam sprawdzonym espresso. Krzysiek, zaczytując się w atrakcjach stolicy wyszukiwał kolejnych ciekawych miejsc, które mogłyby nas zainteresować. Było mu na rękę, że Suzanna mnie zamęczała nieustającymi opowieściami, na niego nie zwracając praktycznie uwagi. Potem sam podejmował próby zapytania o jakąś tutejszą ciekawostkę, bądź podpowiadał mi temat do rozmowy. Nie mogłam być w końcu tylko słuchaczem. Trzeba przyznać chwilami byłam kompletnie wykończona nieustającym skupieniem i rozszyfrowywaniem przesłania zdań wypowiadanych przez naszą gadułę. Zagwarantowała mi szybki kurs języka hiszpańskiego. Później byłam jej za to wdzięczna.

- Suzanna, a warto zobaczyć mercado de mariscos? Bo tu piszą, że koniecznie trzeba tam zajrzeć? – wskazując na mapce przewodnika słynny w Santiago market rybny. Ledwo zakończyłam pytanie, gdy pruliśmy już nowoczesnym deptakiem Paseo Ahumada, na którym zasiedzieliśmy na owym ciastku i kawie. Oczywiście miejsce okazało się konieczne do zobaczenia a Suzannie wypadło to z głowy. Migiem spoglądałam na mijane ekskluzywne butiki, potężne i bogate budynki banków, kwieciste stoiska czy niekończącą się ilość kafejek, restauracji i barów obleganych przez Chilijczyków w różnym przedziale wiekowym. A że po drodze mijaliśmy tzw. „strefę rządową” (La Moneda, Plac Konstytucji), podeszliśmy do surowych wnętrz budynków najwyższych władz państwa. W jednej bramie stacjonowało dwóch mundurowych o śniadej cenie, z których uśmiechniętych twarzy wynikało, że można zrobić sobie z nimi pamiątkowe zdjęcie. Odstaliśmy w nieustającym upale w jakiejś kolejce do ogrodu rządowego, sprawdzono nam paszporty i po chwili przechadzaliśmy się wśród trawiastych poletek, na których jak gdyby nigdy nic wyrastały drzewka pomarańczowe i cytrynowe. Kąty wewnętrznego ogrodu „udekorowane” były artystycznymi żeliwnymi posągami a to jakiejś zrozpaczonej kobiety a to groźnego drzewa. W drodze do marketu pokonywaliśmy różne place. Jedne otulone były dorodnymi i wysokimi palmami kokosowymi, a po środku stał jakiś pomnik czy mały amfiteatr otoczony ławkami (Plaza de Armas ze słynną Katedrą Metropolitalną). Gdzie indziej pokaźnych rozmiarów obszary otoczone były twierdzą nowoczesnych budynków przeplatających się ze starodawną architekturą. Na każdym kroku stolica jakby tętniła sztuką. Pośród modernistycznych posągów na kształt postaci z obrazów Picassa, wyrastały stoiska z barwnymi malowidłami.

Gdy w spokoju fotografowałam wszystko, co tylko wpadło mi w oko, przed obiektyw wyskoczył mi młody i umorusany farbą młodzieniec. Dobrze, że był dzień i nie byłam sama, bo mogłabym dostać palpitacji serca. Młody przystojny Latynos z szerokim uśmiechem białych zębów szczerzył mi się do aparatu. Jaskrawo-czerwona koszulka wymazana była w granatowej farbie, tak jak i spodenki i pół twarzy. Na szyi dyndała mu… kurza łapka. O co tu chodzi??

- Dzieciaki wracają do szkół a chilijskie mają zwyczaj wylegania na ulice ubrani, wymazani i co tam jeszcze sobie wymyślą ze swoim wizerunkiem. Biegają po dzielnicach ze skrzyneczkami, do których zbierają monety. To takie dofinansowanie do edukacji. – Spokojnie wytłumaczyła mi Suzanna widząc na mojej twarzy wyrysowaną dezorientację. Po zapachu rozpoznaliśmy, że market z rybami i owocami morza jest tuż tuż. Podobno przygotowywali je tu najlepiej w całym mieście. Bazar chował się w ogromnej hali, pod którą mieściły się malutkie knajpki o różnym wyglądzie i cenach. Przypominało to takie miasto w mieście. Alejki prowadziły do rozmaitych restauracji. Do ciebie należała decyzja czy skusisz się na zakup świeżego towaru pod postacią gotowych filetów czy tusz rybnych czy przeróżnych galaretkowatych stworów morskich. My poszliśmy na łatwiznę zasiadając w jakiejś rodzinnej knajpce ze stolikami okrytymi kolorowymi ceratami. Pulchny właściciel co chwilę dreptał w umorusanym tłuszczem kucharskim fartuchu po lokalu, a to witając się z gośćmi a to zamieniając z nimi słówko. Pobieżnie przejrzeliśmy menu, z którego buchało mnóstwo niewyobrażalnych nam potraw, mimo rozumienia sensu słów. Tym razem nie bawiłam się w wyciąganie przewodnika wskazującego na konieczność spróbowania takiego czy owego rarytasu. Suzanna zasugerowała skosztowanie plato de todos. Taki talerz wszystkiego. Cokolwiek to miało oznaczać. Sama najedzona wcześniejszym „konkretnym” ciastkiem przyglądała się minom, gdy zobaczyliśmy nowość na stole a potem, gdy poddaliśmy się degustacji. Na stole postawiono nam wielki żeliwny gar z metalową chochlą do nalewania płynu, bo przypominało to swego rodzaju zupę. Faktycznie „talerz” zawierał dosłownie wszystko, co możliwe poczynając od kiełbasy, mięso drobiowe i wieprzowe, a kończąc na rybie, owocach morza i kołdunach?? W towarzystwie konkretów pływały ugotowane w rosole warzywa. W oddzielnych szklankach dostaliśmy po wywarze tego dania i skrawki cytryny na oddzielnym spodku. Skropiłam wyjmowane z gara elementy cytryną i przeżuwałam ostrożnie kęs za kęsem. Dobrze, że do zamówiliśmy czerwone wino wytrawne, które choć troszkę zmieniło dziwne uczucie w buzi. Trudno powiedzieć, czy się najedliśmy. Chyba jak coś nie do końca smakuje, człowiek nie potrafi się tym zapchać. Nie byliśmy przyzwyczajeni do tego typu kombinacji kulinarnych a i ceny plasowały się dość wysoko. Spróbować jednak trzeba było wszystkiego, oczywiście w miarę zasobności portfela i możliwości przełyku.

Spokojny spacer po rozżarzonej stolicy Chile solidnie nas zmęczył, choć bardzo pozytywnie. Nasz dumny z siebie „bodyguard” pokierował ponownie do metra, a z ostatniej stacji złapał taksówkę pod sam dom. Podobno w drodze powrotnej było taniej. Kochana Suzanna nie dała wcisnąć sobie żadnych pieniędzy na siłę upierając się, byśmy nawet nie próbowali zakupić jakiegokolwiek prowiantu do domu. Mimo to pragnęło nam się, choć na chwilę, usamodzielnić i odetchnąć od naszej opiekunki. Po dokładnych wskazówkach, kompletnie ogołoceni z wszelkiej biżuterii, ruszyliśmy parę kroków poza naszą willę do pobliskiego sklepu. Moją manią było dokładne wstępne przejrzenie półek sklepu w nowym kraju. Oglądałam opakowania, wczytując się w nazwy i w głowie wyobrażałam sobie smak. Wtedy padała ocena, czy coś warte jest zakupu czy nie. W koszyku wylądowało polecane z przewodnik czerwone wino „Gato negro” i parę drobiazgów jedzeniowych uzupełniających lodówkę Suzanny. Zmniejszyło to nasz dyskomfort objadania jej.

W domu czekała lekka kolacja, po której z winem zasiedliśmy na tarasie. Między nogami plątały się kocury wzrokiem żebrząc o jakiś smakołyk. Po raz kolejny zasiadłam z moim nowym pamiętnikiem sącząc chilijski rarytas. Nim się obejrzałam, siedziała koło mnie Suzanna obsypując mnie gradem informacji po hiszpańsku. Lisek spokojnie wypoczywał w hamaku słuchając mp3. Trzeba przyznać, że dwa dni spędzone u kochanej kobieciny były dla nas prawdziwym wyzwaniem. Szybka i darmowa lekcja nauki języka. Takie gratisowe konwersacje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Albo monologi… Gdy tylko rozmowa zeszła na poważniejsze tory, odstawiłam wino, by skupić się na rozmowie całą sobą.

Pożegnanie z Santiago

O świcie czule pożegnaliśmy się z zaspaną Suzanną stojącą w koszuli nocnej u progu kuchni i trzymającą w rękach zapakowane dla nas kanapki na drogę. Po szybkich zapewnieniach, że będziemy na siebie uważać i zadzwonimy, by potwierdzić, że nic nam nie jest i nie spotkało nas żadne niebezpieczeństwo, ruszyliśmy w drogę do Vina del Mar. W żartach prosiła mnie na odchodne, bym zrobione jej zdjęcia pokazała jakiemuś dobremu Polakowi. „Może przyjedzie po mnie lub do mnie, by stworzyć rodzinę” – mówiła zawstydzona. W Santiago zostawiliśmy naszej wybawicielce dwie pocztówki z pejzażem Warszawy i drobne prezenty dla niej i Claudii. Liczyliśmy spotkać się z nią jakoś w dalszej części kraju, w nadziei osobistego podziękowania za lokum. W końcu obie zapewniły nam miękkie lądowanie na obcej ziemi.

Fot. Zwiedzanie Santiago de Chile z naszą opiekunką, 2009.

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.