środa, 01 kwiecień 2009

USHUAIA - GDZIEŚ NA KOŃCU ŚWIATA

Autobus do Ushuaia, najdalej wysuniętego na południe świata miasteczka argentyńskiego, odchodził z Punta Arenas tylko w godzinach porannych. Jechał do celu około trzynastu godzin i cena za niego była dość wygórowana. Była to jednak jedna z nielicznych form dostania się do tego zakątka kraju.

W rozklekotanym transporcie otrzymaliśmy kawę i na przekąskę baton o zabawnej nazwie „Kilatte”. Mimo pięknych widoków za oknem - Andów mieniących się najróżniejszymi kolorami - byliśmy już lekko przemęczeni odległościami tych dwóch niekończących się państw. Być może to zmęczenie czy ogólne głupawka, jaka naszła nas bez powodu w tej chwili spowodowały, że zaczęliśmy sypać rymowankami jak z rękawa (przy użyciu nazwy batona). I tak powstały:

- „Poproszę tatę, by kupił mi KILATTE”.

- „Wypiłem herbatę, a na deser KILATTE”.

- „Poszłam po cukrową watę, a to nie to samo, co KILATTE”.

- „Poproszę na pierwsze: pomidorową, na drugie – schabowego z kapustą, a na deser KILATTE...”. – Pomysłowy Krzysiek zaśmiewał się z wymyślnego zdania. Tak jak wspomniałam, zmęczenie... 

Mknąc przez Pampę

1 kwietnia, w Prima Aprilis stanęliśmy swoimi stopami na krańcu świata. To właśnie Ushuaia (w lokalnym języku nazwa oznacza „Zatokę u krańca”), do której pędziliśmy, jest najbardziej wysuniętym na południe kuli ziemskiej zamieszkanym miasteczkiem. Niżej to już tylko lodowce i Antarktyda. Aby dotrzeć do tego skrawka cywilizacji, musieliśmy pokonać obszar górzysty i bardziej urozmaicony przyrodniczo, by za chwilę wjechać w tereny Ziemi Ognistej Tierra del Fuego. Ciekawostka: terytorium dla Europejczyków odkryła ekspedycja Ferdynanda Magellana. Gdy Magellan dobił do brzegu zobaczył ląd zasnuty dymem. Dym pochodził z ognisk, które palili Indianie, aby się ogrzać. W pierwszej chwili odkrytą wyspę nazwał Ziemią Dymu. Nazwa ta nie zyskała uznania u króla Hiszpanii – Karola v. Habsburga, który zdecydował, że lepszą nazwą będzie Ziemia Ognia. Andy okazały się być cudownym tworem natury. Mieniące się tysiącami kolorów wśród równie barwnych dolin. Poczynając od soczyście zielonych traw dotykających gór u podstawy, zmieniające poszycie w wysokie liściaste drzewa błyszczące o tej porze czerwienią, żółcią i ciemną zielenią. Część gór upodabniało się swoim wizerunkiem do polskich Bieszczad jesienią, gdy zaraz obok inne charakteryzowały się surowszym wyglądem będąc u szczytów obsypane śniegiem. Widoczne były tylko wtedy, gdy wyłoniły się spośród chmur. Przejazd stroną argentyńską nużył przy dłuższej obserwacji a Ziemia Ognista wydawała się być bardziej bajeczną z nazwy niż pejzaży. Nie bez powodu ta część kraju została nazwana przez miejscowych Pampą, mimo że regionem jest to Patagonia. Pampa według nich oznacza „nic”. Jedzie się i jedzie, a za oknem nic. Jednak magia nazwy robiła swoje i nie byłam w stanie oderwać nosa od wilgotnego okna autobusu. Popalone od słońca żółte połacie dolin falowały wśród niewielkich wzniesień. Co jakiś czas obraz przechodził delikatnie w bardziej górzyste tereny, na których pasły się owce, strusie nandu czy lamy. Nazewnictwo tych ostatnich było zróżnicowane. Inne mi poznane to alpaki, guanaco czy wigunie (różne odmiany lam; wigunie i guanaco zaliczane są do dzikich gatunków). Prawdziwa nicość zastała nas, gdy drogę odcięły od południa wody oceanu. Autobus wjechał na mały prom. Fale bujały stateczkiem, ale wydawać by się mogło, że nad naszym bezpieczeństwem czuwały wszechobecne delfiny bawiące się przed dziobem i przy bokach promu. Po dwudziestu minutach dotarliśmy do tabliczki „Tierra del Fuego”. Później znowu nic i gdzieniegdzie pojedyncze domy rozrzucone po dolinie. Wyglądały na opuszczone, jakby przeszła tędy jakaś zaraza. Pobite szyby, odpadający ze ścian tynk i marszczące się pozostałości czerwonej farby na dachu. Wszystko zlewało się w zamgloną jedność. Odpłynęłam głębokim snem. Przebudziłam się dopiero w Ushuaia. I o ile obrzeża miasteczka przypominały, że znaleźliśmy się w nadmorskim porcie, poprzez składowiska kontenerów oczekujących na załadunek, tak dalej przerodziły się w ekskluzywny europejski kurort. Bałam się pomyśleć, jakimi cenami nas tu powitają. Właściwie nie pozwolono dłużej się nad tym zastanowić po wyjściu z autobusu. Ponownie z tłumu pasażerów „wyłowiły” nas kobiety proponujące nocleg w „Patagonii”. Planowaliśmy spędzić w mieście jedną noc. Ceny przedstawiane w przewodniku przebijały średnią chilijską a dodatkowo wyczytane informacje o ich podbijaniu ze względu na położenie geograficzne spowodowało, że zdecydowaliśmy się na hostel w ciemno. Czterdzieści złotych od łóżka w sześcioosobowym „dormie” było przypadkową oszczędnością. Człowiek zdążył przyzwyczaić się do skrupulatnego liczenia wydatków. Gdyby nie piętrowe łóżka, nie mogłabym sobie wyobrazić możliwości pomieszczenia w tak niewielkiej klitce tylu osób. Bogate hostelowe zaplecze pozwalające spędzać czas wolny w różnoraki sposób powodowały, że czuliśmy się mieszkańcami świata. Zasypialiśmy o północy w pustym pokoju, by o świcie wstawać już w komplecie. Nawet nie poznaliśmy tych osób.

Niespodziewane towarzystwo rodaków

Gdy przekroczyliśmy progi „Patagonii”, twarz mi rozpromieniała. Tęskniło mi się za towarzystwem, a takie miejsca stwarzały okazję do łatwiejszego poznania młodych ludzi. Czasami miło było nawet popatrzeć sobie na odmienne, szalone twarze. W holu hostelu mieściło się parę darmowych punktów internetowych, obsadzonych a to przez papuśną skośnooką dziewczynę, a to obrośniętego dredami rastamana z ogromnymi słuchawkami na uszach. Przy recepcji, u równie wyluzowanego pracownika, załatwialiśmy wszystkie formalności, gdy nagle usłyszałam za plecami kobiecy głos „cześć!”. Miłym zaskoczeniem okazało się dla  nas poznanie pary Polaków z Krakowa podróżujących od pięciu miesięcy po Ameryce Południowej. Wieczór spędziliśmy przy czerwonym winie zakupionym w pobliskim markecie, plotkując i przekrzykując się co do atrakcji, które nas spotkały i które mogą jeszcze spotkać. Ich nowe sposoby na wszystko były czymś ciekawym i fajnie było zdobyć takie doświadczenie. Para od zawsze marzyła, by zwiedzić świat i po prostu któregoś pięknego dnia postanowili ziścić swoje pragnienia. Byli jeszcze narzeczeństwem gdy uznali, że idealnym startem do odkładania sporej sumy pieniędzy będzie ślub. Na wstępie poinformowali wszystkich swoich gości, że planują na rok opuścić Polskę, więc prezenty w formie gotówki były najmilej widziane. Potem do samego wyczynu przygotowywali się dwa lata, szczętnie składając kolejne grosze do świnki skarbonki oraz organizując, w miarę możliwości, najważniejsze dla nich aspekty. Znajomy informatyk pomógł stworzyć profesjonalną stronę internetową, na której mieli relacjonować dzień po dniu swoją wyprawę. Próby znalezienia sponsora przyniosły również miły rezultat. I tak, w zamian za reklamę i logo różnych firm turystyczno-podróżniczych na swej stronie, zdobyli chociażby w prezencie mały laptop, który wzięli ze sobą i spod którego klawiszy wychodził owy blog. W trakcie tych swoich dokładnych przygotowań, znaleźli bardzo okazyjne bilety lotnicze. I jeśli mnie pamięć nie myli, za osiem tysięcy złotych wykupili osiem lotów dookoła świata do wykorzystania w ciągu roku przez jedną osobę. W ich przypadku idealnie! Jedyny wymóg to odgórne wskazanie krajów wylotu i przylotu i przybliżonej daty podróży. Terminy były elastyczne, do potwierdzenia z określonym wyprzedzeniem. Musieli zatem z góry zarysować sobie plan części globu, które chcieli odwiedzić. Gdy już opuścili Polskę, podróżowali podobnie do nas, czyli całkiem spontanicznie, bez żadnych rezerwacji, na żywioł. Na miejscu trzymali się tylko naturalnych schematów. Ze względu na porównywalne ceny łóżka w prywatnej dwójce do tych w pokojach wieloosobowych, dla własnego komfortu decydowali się na to pierwsze. Starali się wybierać hostele z ogólnodostępną kuchnią, by ograniczać wydatki restauracyjne. A gdy opuszczali jakiś kraj, co do „grosza” starali się wydać obecną walutę, nawet kosztem zwiększonego bagażu. Jednak był to zazwyczaj kulinarny wydatek, więc prędzej czy później i tak znikał z plecaka. Tym razem za ostatnie argentyńskie pesos zakupili wino, by uczcić spotkanie z nami. Następnego dnia lecieli do Nowej Zelandii. Racząc się winem, rozmawialiśmy o kolejnych planach podróżniczych. Gdy chłopak pokazał w swoim podręcznym laptopie zdjęcia z innych zakątków Ameryki, których nie mieliśmy w planach odwiedzać, zrobiły na nas tak ogromne wrażenie, że w euforii postanowiliśmy poddać je lekkiej korekcie. Zachwyciła mnie surrealistyczna Pustynia Solna w Boliwii, o której istnieniu nie miałam zielonego pojęcia. Rozważaliśmy zobaczyć ten kraj przy zaoszczędzonym czasie, ale ten uciekał, a priorytetem dla mnie było Peru. Teraz wiedziałam, że trzeba zrobić wszystko, by chociaż na chwilę odbić do Salar de Uyuni. Trzeba przyznać, że myk z własnym przenośnym sprzętem był idealnym rozwiązaniem. Nie dość, że na spokojnie można było skupić się na przeróbce zdjęć w wolnej chwili, czy kontynuować pisanie bloga, to jeszcze nie narażało się swoich wypocin i fotografii na jakieś zawirusowanie obcym komputerem. A że przy okazji Polak słynie z kombinacji, nasi nowi znajomi też wykorzystywali wielokrotnie dostępne i darmowe w hostelach WiFi do serfowania po internecie bez konieczności dopychania się w kolejce do darmowego sprzętu informatycznego. Czasami „podpinali się” też pod niezabezpieczone sieci, korzystając swobodnie z gratisowego dostępu. Słuchaliśmy rad i opowiadań, jakby chwilami streszczali jakiś dobry przygodowy film. Zapamiętałam historię poznanej przypadkowo, jak nas, w Ekwadorze innej pary Polaków. Ci byli z Warszawy. Podali tak sporo szczegółów na ich temat, że para szybko utkwiła w pamięci. Następnego dnia z rana opuszczali hostel a my rozpoczynaliśmy rejs w kierunku Przylądku Horn. No i co po tej historii? Otóż potwierdziło się wszem i wobec, że świat jest mały. Gdy przepełnieni hostelowym śniadaniem, wypoczywaliśmy w holu w oczekiwaniu na zakończenie doby hostelowej i możliwość skorzystania z darmowego internetu, do „Patagonii” wkroczyła para kolejnych tułaczy. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że dziewczyna potykając się o dywanik przy wejściu, mruknęła pod nosem „o Jezu!!!”. To byli ci Polacy, o których wcześniejszego dnia wspominali nam Krakowiacy. Tym razem my podskoczyliśmy do niczego niespodziewających się ludzi z uśmiechem wypowiadając „cześć”. Potem powtórka z rozrywki, czyli plotki, wspominki, plany i rozbawienie sytuacją wzajemnego poznania się. Warszawiacy planowali podróżować, ile się da. Wynajmowali w Polsce mieszkania, z których czerpali stały dochód a wpływ tej gotówki ułatwiał wielokrotne przedłużanie czasu ich tułaczki. Tylko pozazdrościć! Albo po powrocie zakupić parę kawalerek i powrócić do spełniania marzeń.

Zapiski z 2015: Powyższy tekst obecnie może wydawać się oczywisty, więc po co o tym pisać? Otóż w 2009 wszystko wyglądało trochę inaczej, mimo że wydarzyło się dość niedawno. Pisanie bloga, „podpinanie się” nielegalne pod WiFi, formy oszczędzania to wszystko kreowało się wtedy. Obecnie możemy czerpać wiedzę z tego typu kombinacji, w oparciu o wiedzę starszych blogów, organizując nasze podróże. 

Poznana druga para jest obecnie bardzo popularną wśród podróżników. Po swojej spontanicznej tułaczce wrócili do kraju po paru latach:).

 

Fot. Ushuaia - na krańcu świata, 2009.

Rozpoczynamy rejs do Przylądka Horn! Te i inne rejsowe atrakcje odnajdziecie tu.

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.