Autobus do Ushuaia, najdalej wysuniętego na południe świata miasteczka argentyńskiego, odchodził z Punta Arenas tylko w godzinach porannych. Jechał do celu około trzynastu godzin i cena za niego była dość wygórowana. Była to jednak jedna z nielicznych form dostania się do tego zakątka kraju.
Wściekła i przemęczona, a do tego bezsilna. Burza emocji nie opuszczała, ale ciężko było je odgarnąć na bok. Linie autobusowe w Argentynie bardzo nas rozczarowały, choć to i tak delikatne słowo dla tego, co przeżywaliśmy. Dwadzieścia godzin w nieustającej klimatyzacji i żadnych dodatkowych ciuchów do nałożenia.
Kontynuacji „autobusowych” nieprzyjemności ciąg dalszy. Zimno, głodno i żadnych przystanków po drodze. Dobrze, że chociaż wiedzieliśmy, gdzie zmierzać w poszukiwaniu noclegu w Buenos Aires.
Czy Buenos w ogóle śpi? To pytanie zadawałam sobie każdego dnia spędzonego w gorącej stolicy Argentyny. Wydawało się, że tu może zdarzyć się wszystko. Nie wiedziałeś, co spotka cię dziś, jutro i za dwa dni. Miało się pewność, że za każdym razem miasto na pewno zadziwi i zaskoczy.
Podczas gdy polskie rodziny szykowały się z wielkanocnymi święconkami do kościoła, my wyjątkowo odczuwaliśmy samotność i tęsknotę za naszymi bliskimi. Ten rodzinny czas przyszło nam spędzić w Salcie, na wyjątkowo ciepłej o tej porze roku północy Argentyny.
Od zapachu jedzenia unoszącego się w powietrzu kiszki grały marsza, a swojskie knajpki zachęcały do degustacji. W Polsce zdradliwie wyglądające tekturowe budy zainteresowałyby z pewnością sanepid, a nas taka niepewność dodatkowo nakręcała.