Mimo to wcześniejsza rezerwacja dawała nam jakąś szansę na niższe koszty. Kolega wynalazł dodatkowo koncert swojego ulubionego artysty, więc uznaliśmy, że skoro w kupie siła, idziemy wszyscy, nawet nie mając pojęcia kim był dany artysta:).
TAMA HOOVERA
Gdy już Hotel (kasyno) Flamingo był klepnięty, pozostało nam na spokojnie z Joshua Tree NP zmierzać ku Las Vegas. Nie mogliśmy nie zobaczyć po drodze jednego z fenomenu światowej inżynierii, czym zdecydowanie jest Tama (Zapora) Hoovera. Ta betonowa konstrukcja z 1931 r. powstała na rzece Kolorado na granicy dwóch stanów: Arizony i Nevady, tworząc sztuczne jezioro Mead. Obecnie nie należy do największych tam na świecie, lecz jej szerokość u podstawy (200 m) oraz wysokość (224 m) powodują niewielki zawrót głowy i zachwycają potęgą. Tuż przy tamie wybudowano wielopoziomowy parking (za $10 za auto), a jeśli samo podziwianie zapory z góry i boku to dla zwiedzających za mało, można skorzystać z wycieczki z przewodnikiem czy zajrzeć na jedną z tutejszych wystaw.
LAS VEGAS
My pędzimy do rozświetlonego miasta nocą. Dzień miał nie mieć końca. Trzeba było spróbować swych sił w kasynie (co poniektórzy ewidentnie to polubili i mieli też trochę szczęścia:), pospacerować po Las Vegas Strip, napatrzeć się na przeróżne neony, atrakcje wizualne przed wejściem do hoteli (fontanny Bellagio, Statuę Wolności i rollercoaster przed New York-New York Casino, mini wieżę Eiffla, zamek przed hotelem Excalibur, egipską piramidę i wiele innych), masę limuzyn pędzących na kolejne imprezy, odgłosy miasta, by zakończyć wieczorem na koncercie Martina Garrixa i najdroższych drinkach, jakie kiedykolwiek przyszło mi smakować.
W LV byłam ostatni raz w 2005 roku. Był maj, żar lał się z nieba. Spaliśmy w podrzędnym motelu za $40 za pokój 3-osobowy, z basenem na zewnątrz. W ten upał był idealnym dodatkiem. Wtedy wystawiliśmy swoje nerwy na próbę decydując się na skorzystanie z jednej z atrakcji Stratosfery - najwyższej wieży widokowej Las Vegas (fot. główna). Na jej szczycie jest ich parę (karuzela na wysokościach, a la zepsuty rollercoaster, który spada w przepaść, czy wyrzutnia w górę oraz spadek siłą grawitacji zw. Big Shot). Skorzystaliśmy z tego ostatniego. Z widokiem na miasto na pustyni, rozpalone słońcem, ludzie wielkości mrówek i my przypięci do iglicy na szczycie wieży. Wyrzut w górę do 329 m nad ziemią robi swoje. Myśleliśmy, że już umieramy. Najlepszy jest koniec, bo.. to koniec i odsłuchujemy przebój Elvisa “Viva Las Vegas!”
Fot. Tama Hoovera & Las Vegas 2020.
RED ROCK CANYON
Następnego dnia w drodze do Los Angeles postanowiliśmy zahaczyć o Red Rock Canyon. A że charakter zwiedzania parku zbliżony był bardzo do tego wcześniejszego (Joshua Tree NP), w naszym przypadku wydawało się to idealnym rozwiązaniem na zobaczenie kolejnego cudu natury. Jak sama nazwa mówi, kanion tonął w odcieniach czerwieni. Podjeżdżaliśmy co pod ciekawszy punkt widokowy, by nasycić oczy niesamowitymi formacjami skalnymi. W niektórych miejscach można było dodatkowo odbyć krótki spacer wśród skałek, bez problemu skacząc po nich jak kozice. Podobnie jak dwa dni wcześniej za wjazd do parku płacimy $15 za samochód, a trasa, którą pokonujemy, to ok. 20 km.
W Red Rock Canyon idealnie byłoby spędzić weekend: spać pod namiotem, przejechać rowerem wśród górskich pejzaży, zrobić trekking po nizinach i wdrapać się na parę skałek, podelektować się naturą. My z braku czasu cieszymy się, że chociaż mieliśmy na niego tą krótką chwilę.
Fot. Red Rock Canyon, 2020.
Pędząc w kolejne miejsce nadal możemy radować oczy krajobrazem zza okna samochodu (wzgórza, czy pustynie), uśmiechać się pod nosem widząc harleyowców mijających nas na mniejszych dróżkach, zatrzymać się na pyszny meksykański lunch (chyba moje ulubione jedzenie w USA i przynajmniej z warzywami) albo w typowym saloon na amerykańskim burgerze (takie miejsce też trafiło się na naszej mapie). W tym ostatnim sprzedawczyni spytała mnie, czy się znamy:). Mam gwiazdę sobowtóra?:)
Fot. Amerykańskie bezdroża, 2020.