Mijały kolejne minuty, gdy w końcu wrócił. Najtańszym lokum okazał się jakiś sieciowy hotel „Inn” o wysokim standardzie, który po obniżce kosztował nas 70 USD za noc. Na nasze nieszczęście w tym czasie w Nashville odbywał się jakiś zjazd chrześcijański i hotele podbijały swoje ceny, więc i miejsc brakowało mimo drożyzny.
PLANY PODRÓŻNICZE PO NASHVILLE
W międzyczasie w okienku informacji terminalu autobusowego zdobywałam dane o opcjach dojazdowych do Nowego Jorku. Nie wiedziałam czy na poczcie elektronicznej czekał mail od Laury, ale musiałam brać pod uwagę taką ewentualność. Pracownica Greyhounda poinformowała o ponad dobowej podróży do Nowego Jorku za 190 USD od osoby. Cena porażała jak i perspektywa kolejnych niekończących się godzin w tym syfie na kółkach. Poza tym zakładany czas jak widać nie sprawdzał się w praktyce. Trzeba było liczyć się z opóźnieniami, więc zaczęliśmy rozważaj jakąś lepszą alternatywę.
W KOŃCU NASTAŁ LEPSZY OKRES
Widok ekskluzywnego hotelu z sieciówki Comfort Inn aż tchnął nas do życia. Oczywiście nie zabrakło elementu muzycznego – budynek „ustrojony” był posążkami gitary. Pokój przestronny z łazienką i kuchnią, z dostępem do basenu i śniadaniem w cenie. Wszystko po autobusie Greyhounda wydawało się być rajem. W oczekiwaniu na pokój zasiadłam na darmowym internecie, którego prędkość przyprawiała o senność, ale przynajmniej nie musiałam na niego wydawać jakichś chorych pieniędzy.
Miłą niespodzianką była odpowiedź kolegi mieszkającego w Kanadzie. Któregoś dnia znalazłam jego dane na Facebooku nie mając pewności, czy to chłopak, z którym wychowywałam się w dzieciństwie a który w podstawówce wyjechał na stałe z rodzicami do Toronto. Bardzo się przyjaźniliśmy, więc był to dla mnie emocjonujący moment, gdy odpisał i potwierdził swoją tożsamość. Wstępnie umówiliśmy się, że postaramy spotkać się w Kanadzie, skoro i tak będziemy po niej podróżować.
- Pięknie.. a jak się okaże, że on się w Tobie podkochuje? No to będziesz miała taniej w Kanadzie, weźmie Cię do swojego BMW, przewiezie po okolicy a ja posiedzę w jakimś garażu… – Rzucił Krzysiek po przeczytaniu maila od Marcina i koloryzując wyimaginowaną wizję. Rozbawiło mnie to. Oh, ten mój mąż:).
AMERYKAŃSKI POSIŁEK
Teraz jednak trzeba było się zdrzemnąć, co nie było nam dane w niekończącej się podróży Greyhoundem. Na siłę wybudziliśmy się dwie godziny później, by nie tracić dnia. Jakby mało było fast-fooda w tym kraju i naszym menu, udaliśmy się na szybką kanapkę do McDonalda. Może fakt, że wydawał się to najtańszy knajpowy posiłek pchał ludzi do wcinania śmieciowego jedzenia. My też w końcu skusiliśmy się na nie. W drodze powrotnej zaszliśmy na stację benzynową kupić jakieś przekąski. Niestety w pobliżu nie było żadnego marketu, gdzie moglibyśmy obkupić się w parę produktów i skorzystać z kuchenki w pokoju. Dodatkowo zapomnieliśmy o paszportach, bez których za nic w świecie nie chciano sprzedać nam piwa.
COUNTRY BARS, HERE WE ARE!
Niebo zaszło ciemnymi chmurami, w których ostro zaczęło siąpić a potem mocno padać. Nastąpiło załamanie pogody. Wieczór rozświetlał się wielokrotnymi uderzeniami piorunów. A że deszcz nie zamierzał kończyć swojego przedstawienia, ubraliśmy się w kurtki przeciwdeszczowe i ruszyliśmy do głównej ulicy country. Po krótkim spacerze dotarliśmy do Broadway Street tętniącej życiem i muzyką graną „na żywo” w każdym barze. Zaszliśmy chyba do wszystkich ciesząc się takim wyborem. Zdecydowaliśmy się na najlepszy – „The Stage”. Porywające dźwięki całego młodego zespołu słyszanego już u progu knajpy wzbudzały euforię, która pchała do zakupu kolejnych piw czy drinków. Na trunki wydaliśmy fortunę, ale w końcu impreza w Nashville nie zdarza się co dzień. Ostatnia kolejka tequili dobiła nas kompletnie i lekkim krokiem wśród krzykliwych neonów i rytmów dochodzących z każdego baru wróciliśmy do hotelu. Była północ.
Nie wiem, co miałoby się wydarzyć, byśmy na siłę nie zeszli na śniadanie wliczone w cenę pokoju. A było warto. Bufet obfitował w różnego rodzaju bułeczki, rogale, bajgle, serki, dżemy, pomidory, banany a na deser można było nawet zrobić sobie samemu gofry. Do tego rarytasu już się nie dopchaliśmy, bo kolejka dzieciaków nie miała końca. Wróciliśmy do pokoju na kontynuację snu a potem odbyliśmy ponad godzinną rozmowę z mamą, która zadzwoniła do naszego pokoju. Miło było pogadać. W recepcji dowiedzieliśmy się, że na weekend nie są w stanie obniżyć nam ceny ze 110 USD, więc uznaliśmy, że trzeba podjąć konkretne kroki w celu przemieszczania się w kierunku Nowego Jorku bądź w ogóle Kanady. Nadal nie miałam informacji od Laury.
AUTEM CZY AUTOBUSEM?
Zlokalizowaliśmy pobliską wypożyczalnię samochodów Budget, gdzie zaoferowano nam najtańszą opcję wynajmu samochodu na dobę. Niestety stawka rosła ze względu na inne miejsce zdania auta i wynosiła 217 amerykańskich banknotów. Mimo to była tańsza od długiej, nieokreślonej i mało wygodnej podróży tutejszymi autobusami. Mogliśmy również zyskać na drogim noclegu w Nashville. Tak czy inaczej, to się nam kalkulowało. Zastanawialiśmy się również nad sensem wjeżdżania do tak wielkiego miasta, jakim zdecydowanie był Nowy Jork. Wynajem samochodu zwiększał koszty poprzez zostawienie go tam na parkingu a jaki sens płacić wysoką dniówkę i po mieście poruszać się komunikacją miejską? Z drugiej strony podróż autobusem na samym wstępie był pewną męczarnią a i dojazd na obrzeża Nowego Jorku nie stanowił zadowalającego wyjścia. Biorąc pod uwagę nasze dotychczasowe doświadczenie w poruszaniu się amerykańskim transportem państwowym emocje opadały. Mimo że Nowy Jork był miastem, które marzyło mi się zobaczyć, wszystko wskazywało to, iż tym razem nie jest nam pisany. Może któregoś pięknego dnia polecimy tam bezpośrednio z Polski?
BEZDOMNI Z WYBORU
Wygłodzeni biegliśmy Church Street w poszukiwaniu taniego posiłku. Trwały one tak długo, że rozbolała nas głowa, zdenerwowanie sięgało zenitu a brzuch burczał na kilometr. W końcu po kolejnym kółku robionym przy głównych ulicach zakupiliśmy grillowanego kurczaka z marketu i zasiedliśmy z nim przy rzece Nashville z widokiem na ogromny most. Śmieliśmy się, że poza nami w niewielkim parku przysiadali jedynie bezdomni.
NA BROADWAY STREET
Nasze późne popołudnie to czas spędzony w „Roberts” na muzycznym show kolejnych muzyków. Wśród członków bandu był kontrabasista grający swego czasu w zespole Johnego Casha.
Trzeba przyznać, że fach miał w ręku, ale i głosie, bo gdy się odezwał, ciarki przyjemnie przechodziły po ciele. Również młody gitarzysta nie pozwolił się nie zauważyć. Po chwili rozemocjonowany Krzysiek darł się z bisem a potem wyszedł na środek uskuteczniać taniec country. W sympatyczną rozmowę wkręciliśmy się z duńskim małżeństwem ze stolika obok.
Broadway Street nie zasypiało. Kolorowe witryny z pamiątkami zachęcały do zakupu ciekawych gadżetów albo kiczowatych prezentów. Ulicą, co jakiś czas, przejeżdżał autobus jakiejś gwiazdy country a postura Presleya przed „souvenir shop” przypominała, gdzie się znajdujemy. Właśnie przy nim podstarzałe i podchmielone Amerykanki odstawiały zbereźne pozy bawiąc się w najlepsze i nie zauważając, jak przypadkowo ich wyczyn został zarejestrowany naszą kamerą.
Do hotelu wracaliśmy w deszczu.
MUZEUM MUZYKI COUNTRY
Opuszczenie Nashville bez wizyty w jego słynnym Muzeum Muzyki Country nie wchodziło w grę. Podobno taki pobyt byłby niekompletny.
Przed wejściem do betonowego molochu powitała nas tablica głosząca, że to „Country Music Hall od Fame and Museum”. Cieszyłam się na tak intelektualnie spędzany czas. Chodzenie do muzeum nie było jakimś naszym rytuałem, ale od czasu do czasu lubiliśmy się dowiedzieć czegoś więcej poza podstawowymi informacjami. Tym bardziej, jeśli miałoby to być interaktywne i przyjemne miejsce. Parę godzin historii kosztowało nas po 20 USD od łebka, ale było warto. Przekraczając kolejne poziomy muzeum przemierzaliśmy również strefy czasowe, w których przyszło się muzyce tworzyć. Poznaliśmy młode gwiazdy będące pionierami muzyki country, mogliśmy obejrzeć czarno-białe urywki filmów z muzyką w tle czy zobaczyć gadżety najsłynniejszych postaci takie jak imponujące samochody Presleya, kurtkę skórzaną Johnego Casha czy inne tego typu. Ściany oblepione były nylonowymi płytami. Przy niektórych stoiskach mogliśmy na żywo posłuchać największych przebojów muzyków czy obejrzeć filmy edukacyjne. Parter pożegnał nas płytami marmurowymi, na których wyryte były historie gwiazd, daty ich życia oraz punktem restauracyjnym i sklepem z pamiątkami. Z tych ostatnich nie skorzystaliśmy pędząc do hostelu po bagaże zostawione w przechowalni i udając się do Budget’a po zarezerwowane auto. Cieszyliśmy się na tę nadchodzącą odrobinę luksusu i fakt, że nie jesteśmy już skazani na Greyhounda. Teraz jedynie w ciągu doby musieliśmy dojechać do Buffalo (potem Niagara Falls), by wyczyn stał się faktycznie opłacalny.
A wy lubicie muzykę country? Odwiedzacie miejsca stricte związane z Waszymi zainteresowaniami? Jeśli podobał się Wam ten wpis, skomentujcie lub udostępnijcie temu, komu informacje w nim zawarte się przydadzą.
Fot. Nashville - amerykańskie miasto muzyki country, 2009.