O świcie zapakowaliśmy ostatnie manatki a ja pobiegłam do pobliskiego bankomatu wybrać jakieś pieniądze. Niestety maszyna odmówiła wypłaty gotówki a podobno w Montezumie nie mogliśmy na bankomat liczyć, więc chcieliśmy się zabezpieczyć przed pozostaniem bez grosza przy duszy.
PODRÓŻ MONTEVERDE – PUNTARENAS – MONTEZUMA
W biegu wpadliśmy do starego autobusu podstawionego o czasie gdzieś na głównym zakręcie w Monteverde. Obawialiśmy się paru godzin spędzonych w takim gruchocie, ale sama podróż wypadła całkiem wygodnie. Jedynie nasz pęcherz ostatkiem sił dojechał do Puntarenas, skąd odpływał prom.
Ledwo wygrzebaliśmy się w grubych ubraniach z autobusu, buchnęło w nas palne powietrze. Poczuliśmy różnicę temperatur. Trzeba było trochę się rozpłaszczyć i szybko zlokalizować jakieś „baño”. Na szczęście wysiedliśmy pod małym sklepikiem, który bez większych problemów udostępnił nam pracowniczą toaletę. Od razu lepiej… Zarzuciliśmy coraz cięższe bagaże na plecy i piechotą ruszyliśmy w kierunku portu. Jednak gdy po chwili okazało się, że odległość jest zbyt duża byśmy dotarli o własnych siłach i zdążyli na statek, wzięliśmy taksówkę.
POSZUKIWANIA BANKOMATU
Niestety prom właśnie odchodził, ale okazało się, że ruch w obie strony odbywa się tu co godzinę, więc najbliższą spędziliśmy w cukierni połączonej z „bileterią” – okienkiem z biletami. I może dobrze, bo tym razem Krzysiek miał swoje pięć minut na zlokalizowanie w okolicy jakiegoś bankomatu i pobranie gotówki. A że widział po drodze oddział Citibanku, pobiegł w tamtym kierunku.
Zasiadłam przy stoliku z crossaintem wypełnionym szynką z serem. Później planowałam skosztować jakieś słodkości, bo kawiarnia w nich obfitowała a pachniało nimi na całą okolicę. Popijając kawę wyszywałam kolejny obrazek. Mijały kolejne minuty a Krzysiek nie wracał. Ludzie oczekujący na prom powoli zaczęli opuszczać kawiarnię i ustawiać się w kolejce do statku, który właśnie przypłynął. Może mi się wydawało, ale słyszałam jakoby odgłosy przez megafon nawołujące do zgłoszenia się na rejs. Serce biło, wyglądałam na ulicę a męża ani widu ani słychu. Czas uciekał a my mieliśmy zakupione bilety właśnie na ten rejs. W końcu Lisu dobiegł zlany potem.
PROM Z PUNTARENAS
Porwaliśmy plecaki i pobiegliśmy do odprawy. Okazało się, że złapał w kierunku centrum Puntarenas autobus, który wywiózł go gdzieś dalej. Bank, który zlokalizował wcześniej, okazał się mieć nieczynny bankomat, ale widząc przez okno autobusu inny bank, postanowił go odnaleźć. I tym sposobem zeszło mu się mnóstwo czasu, po drodze nie dojrzał żadnego autobusu czy taksówki, więc pozostały mu jedynie jego własne nogi. Biegł do mnie dwa kilometry.
Gdy zasiedliśmy na promie, gorące powietrze jakby się tu zatrzymało. Wszystkie wystawione na słońce ławki były już zajęte, więc pozostały jedynie te w cieniu, lecz i tak ogrzewane jakimiś silnikami. Czas minął szybko – na kontemplacji widoków i bawieniu oczu tańcem jednego Latynosa ewidentnie podrywającego trzy Amerykanki. Nie był urodziwy, lecz jego urocze pląsy zachęciły jedną z nich – delikatnie podchmieloną promowym piwem – do przyłączenia się.
Gdy w oddali pojawił się brzeg, twarze rozpromieniły się. Wydawało się, jakby dzień nie miał końca, mimo że całość i tak poszła sprawnie i w osiem godzin dotarliśmy do celu. O dziwo, transport okazał się tak tani, że jakoś nie pasował do pozostałych kostarykańskich wydatków.
- Jak im to się w ogóle kalkuluje organizować taką podróż skoro całość naszą dwójkę kosztowała jedyne 15$? – Zastanawiał się Lisu.
RAJSKA MONTEZUMA
Po promie czekał na nas już kolejny autobus, do którego kierowca pedantycznie zapakował bagaże turystów. Większość stanowiła młodzież. Krętymi nieutwardzanymi drogami wśród wielu wzgórz i gajów pędziliśmy do nadmorskiej wioski. W oczekiwaniu na nowy pokój siedziałam na bagażach na białym piasku plaży. Fale na morzu wydawały się wyjątkowo duże. Kostaryka słynęła w końcu z dobrych warunków do uprawiania surfingu.
Długo nie musiałam czekać na Lisa. Z oddali już dojrzałam jego zadowoloną i dumną z siebie twarz. Mimo dość wygórowanych cen noclegowych znalazł dla nas przytulne gniazdko z widokiem na morze, w centrum (choć pewnie każdą kwaterę można by było uznać za ulokowaną w centrum, bo Montezuma do dużych nie należała:) i z drewnianym tarasem.
Szybko się rozlokowaliśmy i po orzeźwiającym prysznicu ruszyliśmy na zwiedzanie okolicy. Żwirową drogą spacerowaliśmy przez Montezumę tętniącą życiem i pełną młodych ludzi – albo kuso ubranych surfingowców czy kwieciście ubranych hipisów, których – wyczytałam – miało być tu sporo. Po każdej stronie drogi miejscowość kipiała od klimatycznych sklepików z pamiątkami, ubraniami, internetem, jedzeniem czy drobnych barów i restauracji. Na końcu miasteczka tuż przed zejściem na plażę natknęliśmy się na księgarnię używanych książek w językach całego świata. Postanowiliśmy zajrzeć tu później w nadziei na kupno czegoś dla Krzyśka. Już uśmiechnął się na samą myśl odnalezienia lektury w rodzimym języku.
IDEALNE WARUNKI DLA SURFINGU
Na plaży poczuliśmy lekką bryzę i przyjemny powiew chłodniejszego powietrza. Bałwany morskie osiągały kolosalne rozmiary aż strach było moczyć stopy u brzegu Pacyfiku. W oddali majaczyły postacie bawiących się na falach surfingowców. Pamiętam z opowiadań Darka, że duża fala, dobra do surfingu przychodzi co 10 minut. Później morze trochę się uspokaja. Tu też dało się to zauważyć. Momentami woda wydawała się zmywać z powierzchni ziemi całą plażę, by po chwili ukazywać jej ogrom. Po drugiej stronie plaży rozciągał się imponujący pas zieleni i parę kroków dalej „pas namiotów” hipisów spędzających tu wolne chwile, wakacje czy może nawet żyjących w ten sposób. Długi spacer został umilony spotkaniem niesamowicie błękitnego ptaka kusego na mojego batona, którego w drodze podjadałam. Widok ludzi ujeżdżających na plaży piękne konie, jeepy pędzące tuż przed wielkimi falami po plaży czy wyczyny samych surfingowców. Było magicznie. Brzegiem dotarliśmy do usytuowanej w oddali willi hotelowej w otoczeniu egzotycznego ogrodu. Łudziliśmy się, że chociaż na drinka będzie nas stać w tutejszym barze, ale gdy zobaczyliśmy kartę, uznaliśmy że dyskomfort nie pozwalałby nam przełknąć spokojnie łyczka trunku.
KOLACJA W NIESPODZIEWANYM TOWARZYSTWIE
W drodze powrotnej zasiedliśmy w uroczej odludnej knajpce na obiedzie. Wśród okrzyków dżungli zajadaliśmy się daniami z owoców morza, gdy nagle z drzew zaczęły schodzić na wyciągnięcie ręki małpki kapucynki. Dziecięcymi popiskiwaniami nawoływały do rzucenia jakiegoś kąska. I mimo wielkich chęci musieliśmy pamiętać o zakazie dokarmiania dzikich zwierząt. Mogliśmy jedynie poobserwować jej próby wyłudzenia pokarmu. Znudzona legła na cienkiej gałęzi przytrzymując się przed upadkiem długim ogonem. Na nowo pobudziła się dopiero, gdy do sąsiedniego stolika przysiadła się para z psem. Małpka zaczęła nawet „poszczekiwać” jak psiak marszcząc przy tym śmiesznie czoło. Wieczór w knajpie okazał się wyjątkowo „zwierzęcy”, bo za chwilę na stole pojawiła się nam dziwna jaszczurka a po wyjściu na ulicę drogę na schodkach przecięła nam rodzina bardzo kolorowych krabów.
Mimo że każdy dzień dostarczał nam nowych doznań i emocji, staraliśmy się poświęcać trochę czasu na relaks dla ducha i ciała wyciszając się przy pędzie naszej podróży. Montezuma okazała się być idealnym miejscem na rozmyślanie.
ZABAWA W FRYZJERA
Do pokoju tuż po obiedzie wparował Krzysiek, który tuż po powrocie na kwatery zdążył na nowo gdzieś zniknąć. Wypatrzył po drodze salon fryzjerski. Gdy zajrzał w nadziei na ścięcie już długich włosów, dowiedział się, że właściwie nie mają fryzjera a jedynie profesjonalnie wyposażone pomieszczenie do „cięcia”. Właściwie były dwie opcje: jakaś kobitka mogła obciąć go na „zero”, bo inaczej nie umiała albo zaoferowano tą przyjemność mnie (wiedząc, że Krzysiek ma żonę, bo się pochwalił) za jakieś drobne. Uznaliśmy, że to fajna okazja do dobrej zabawy i mojego sprawdzenia się w roli fryzjerki.
Po chwili Lisu siedział niecierpliwie na stołku a ja nerwowo trzymałam w jednym ręku nożyczki, w drugiej maszynkę elektryczną. Trochę irytowały mnie ciągłe wskazówki i upominania Krzyśka. Ale rezultat był wymarzony, bo taki jaki chcieliśmy uzyskać od pierwszego wejścia do salonu fryzjerskiego naszej tułaczki. Najważniejsze, że na jego głowie pojawił się upragniony irokez a nie łysa pała;). Dodatkowe zainteresowanie gapiów zza szyby salonu sprawiło mi dużo radości. Właścicielka zażartowała pytaniem, czy poszukuję pracy:).
POLSKA LEKTURA
Po kawie wypitej na rogu ruchliwej uliczki ruszyliśmy w kierunku księgarni używanych książek. Szybki rzut okiem, ja znalazłam parę ciekawych lektur anglojęzycznych a na buzi Krzyśka pojawił się smutek. Wydawało się, że nie ma szans na znalezienie polskiej książki, tym bardziej po wyrysowanym na twarzy sprzedawczyni zdziwieniu (które mówiło: „ a gdzie w ogóle jest Polska”??). Ja jednak nie poddałam się zbyt szybko i wynalazłam coś o tytule przypominającym bardziej czeski niż polski.
- Zobacz Lisu, czeska książka... może coś tam zrozumiesz... – Zażartowałam wczytując się jedynie w dziwny tytuł wciśnięty pomiędzy innymi zagranicznymi tytułami. Krzysiek, przez chwilę uśmiechnięty po moim żarcie, wyjął lekturę i przewertował parę kartek.
- Sarenko!!! – Wykrzyczał podniecony – To jest po polsku!!!
Okazało się, że jakimś cudem zawieruszyła się tu rodzima fantastyka. Patent właścicielki używanych książek polegał na tym, że każda książka miała swoją cenę. A wyceniała je na podstawie rocznika, języka itd. Oczywiście drożej sprzedawała niż odkupywała. Sprzedałam jej książkę, której jakoś nie mogłam przełknąć a zakupiłam jakąś kolejną angielską dla siebie i polską dla Lisa.
- Rany, co to za język?? – Wydusiła z siebie sprzedawczyni, próbując wymówić ukośne nieznane jej literki.
Wychodząc zadowoleni z księgarni zauważyliśmy ogłoszenie naklejone na szybę drzwi: „Poszukujemy opiekuna naszej willi w Montezumie na cały sierpień. Oferujemy darmowy nocleg w zamian za opiekę nad domem. Nasze oczekiwania to znajomość języka hiszpańskiego i obeznanie w terenie”. Pomyśleliśmy, że jeśli byśmy nie liczyli naszej podróży jak w zegarku i przy okazji chcieli coś zaoszczędzić, to czemu nie.. świetna okazja do darmowych, leniwych i atrakcyjnych wakacji w egzotycznych klimatach.
RELAX I CHILOUT
Nastał zmrok a my tuż przed powrotem do „domu” na noc, zaczepiliśmy o klimatyczną knajpkę na uboczu, gdzie zamówiliśmy sobie karafkę schłodzonego czerwonego wina wytrawnego, do którego zaserwowano nam aromatyczny chlebek z ziołową oliwą. Gdy wróciliśmy do siebie, zainteresował nas tłum młodych ludzi zwiększający z upływającym czasem pod naszym lokum. Dziś w knajpie obok miała być dyskoteka. Okej, zajrzymy tam z ciekawości.
Impreza zaczęła się późno, było sporo alkoholu, młodych ludzi, głośnej muzyki i ciekawych tańców. Fajna odskocznia od rozmyślań:). No i w końcu jedna z nielicznych imprez zakończona dla nas powodzeniem.
LENIWE PLAŻOWANIE
Spora dawka tlenu wiejąca z kostarykańskiej dżungli powodowała we mnie senność. Ciężko było zwlec się z romantycznego, otulonego delikatną kotarą, drewnianego łoża. Lenistwu sprzyjał fakt, że dostarczono mi śniadanie do łóżka. Żyć nie umierać!;)
Jako że mimo wszystko postanowiłam zrobić tego dnia coś konstruktywnego, wyjęłam swoje płótno i kontynuowałam wyszywanie kolejnego obrazka. Z moimi artystycznymi planami przeniosłam się nad ocean, gdzie każde z nas na swój sposób delektowało się miejscem, co jakiś czas spoglądając w kierunku morza. Nagle niezauważenie w nogach Krzyśka rozłożył się bezpański szczeniak kąsając ostrymi ząbkami sznurki z kąpielówek Lisa. Oczywiście nie darowaliśmy mu pieszczot, tarmoszenia i czułego drapania za uszami.
Lisu odważył się zanurzyć choć do pasa. Ja z nieufnością obserwowałam spiętrzone kilkumetrowe bałwany mimo widocznego odpływu. Kilku śmiałków z deskami w oddali próbowało swych sił z tym nieposkromionym żywiołem.
KULINARNY FAWORYT
W hostelu od rana nie było wody, więc recepcjonistka zaproponowała prysznic na kwaterach po drugiej stronie ulicy. Z niczym tu nie było problemu. Czas mijał spokojnie, niczym niezmącony, z uśmiechem, wyluzowaniem i relaksem. Powoli poznawaliśmy miasteczko, jego mieszkańców, oni poznawali nas, nasze zwyczaje i smaki. I tak po chwili „naszą knajpą” okazała się ta umieszczona na parterze naszego budynku. Tak pyszna pizza, jaka wychodziła spod rąk ichniejszego kucharza i spaghetti, którego smaku nie zapomnę nigdy w życiu, spowodowały iż staliśmy się szybko jej stałym klientem. A knajpa w zamian serwowała nam po jakimś czasie darmową kawę, wykłócając się o to, że nie przyjmie za to opłaty. Nie dość, że kucharz nie szczędził na porcjach, to i nie przesadzano tu z cenami a napiwki same wychodziły z portfela.
Zasiedliśmy na internecie. Kontynuowałam tu swego bloga i odebrałam parę maili od znajomych poznanych w podróży. Było to miłe, bo świadczyło o tym, że nie wszystkie znajomości były przelotne, nie na raz. Krzysiek jak nie czytał wiadomości z Polski, to przerabiał metodykę przygotowań do maratonu.
GŁOŚNE WIECZORY
Wieczory spędzane w pokoju umilane były latynoskimi rytmami z pobliskiej dyskoteki Chico’s do momentu, w którym próbowaliśmy zasnąć. Raz, gdy kompletnie nam to nie wychodziło, uznaliśmy, że idziemy na dyskotekę by się zmęczyć, skoro i tak dudnią nam nad uchem.
- Dobra, wstajemy i idziemy potańczyć. Chociaż nie będziemy męczyć się z zasypianiem a tam trochę może potańczymy i tym się zmęczymy i wrócimy na sen. – Rzucił Lisu spontanicznie. I za chwilę staliśmy gdzieś w rogu dudniącej dyskoteki popijając wodę i przyglądając się opływającym erotyką tańcom młodych Kostarykańczyków z turystkami. Monotonnym obrazkiem stał się widok przystojnych Latynosów obściskujących się z mało atrakcyjnymi pulchnymi Amerykankami. Nikt nie ukrywał tego sponsorowanego układu. Przyjemnie za to było popatrzeć na przystojne pary wywijające wygibasy niczym z „Darty dancing”. Gdy Krzysiek odszedł na chwilę ode mnie, by potańczyć (ja musiałam się jeszcze oswoić;), w mig pojawił się koło mnie jakiś Kostarykanin proszący do tańca. Odmówiłam a gdy odszedł maślane oczy zaczęło robić do mnie dwóch turystów ze stolika obok. Po chwili wrócił Krzysiek. Wyczuł pismo nosem:).
- No nie wiem.. daj buziaka!:) – Dodał z przekąsem idealnie wtapiając się pytaniem w atmosferę miejsca. Faktycznie na tle bywalców dyskoteki, zwykły obserwator bądź delikatnie pląsająca osoba wypadała blado.
Dyskotekowe zmęczenie wygrało. Dodatkowo o północy chyba ściszyli głośniki. Zasnęliśmy.
WYPRAWA DO WODOSPADU
Poranek stał się codziennym, identycznym rytuałem: świeże zakupy dokonane przez Lisa, kanapki zrobione przeze mnie i kawa na mieście. Następnie Krzysiek szedł na godzinny jogging a ja kontynuowałam „pisarstwo” na blogu. Czekał nas ekscytujący spacer do pobliskiego wodospadu. Podobno wszyscy się tam kąpią, więc dodatkowo nas zachęciło do wyprawy.
Trzeba było minąć główną plażę na końcu wioski, by zejść w gąszcza wzdłuż rwistej rzeki. Niby niepozornie szliśmy stromym brzegiem nad tą rzeką, ale próba utrzymania się w pionie na śliskiej powierzchni była niezwykle trudna. Przyznam, że zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy już się boję, czy może ten „spacer” jest wart mojego stresu. Kawałek dalej zaczęły się „schody”. Musieliśmy parę razy przeprawiać się na drugą stronę rzeki, stąpając po śliskich kamieniach bądź gdzieś pomiędzy nimi nie widząc nawet dna. Moja wyobraźnia działała na podwójnych obrotach. W głowie pojawiały się wizje utknięcia nogi wśród wąskich skał czy zsunięcia w dół wraz z nurtem rzeki spadającej z mniejszych wodospadów. Spokojnie z klapkami na stopach dreptaliśmy w kierunku głównej atrakcji. Nogi ślizgały się na kamieniach rzuconych na pierwszym szerokim wodospadzie. Szliśmy jego górą. Z tych emocji przystanęliśmy na małą przekąskę – Krzysiek zjadł papaję, ja – banana.
Końcówka trasy była równie emocjonująca. Droga wiodła samą stromizną brzegową, gdzie musieliśmy chwytać się lian zrzuconych z tutejszych drzew. Mijając się z grupą młodych ludzi usłyszałam, jak ktoś ujrzał blisko chwytanych gałęzi małą tarantulę. Jeszcze tego by brakowało, bym pająka zobaczyła.. Bez okularów nie dojrzałam. I dobrze! Krótka chwilka i już byliśmy na miejscu. Tuż przed dotarciem pod wodospad, on sam dał nam o sobie znać szumem spadającej z dużej wysokości sporej ilości wody.
Na miejscu widok był nieziemski, rajski. Wszystko wydawało się być jakby otulone soczystą zielenią dżungli i stromymi zboczami porosłymi drzewami. Woda spadała z dużej wysokości rozbijając się o taflę pokaźnego basenu utworzonego naturalnie na dole. Wszystko otoczone skałami. Złocisto-miedziany kolor wody nie pozwalał dojrzeć dna. Na szczęście przed naszym dotarciem pod wodospadem kąpało się sporo osób, więc wiedziałam, że spokojnie można się w nim zanurzyć. Woda chłodna, grunt niewyczuwalny a odczucie..hm.. jakbym kąpała się tuż pod lądującym nad moją głową helikopterem, taki był podmuch. Po chwili głośno dotarła do nas kolejna ekipa żądnych wrażeń młodych ludzi. Im ewidentnie brakowało adrenaliny, bo zaczęli na raz wspinać się po skałkach tuż za opadem wodospadu i skakali przez niego do wody.
Powrót był tak samo emocjonujący jak droga w stronę wodospadu. W Montezumie zasiedliśmy w ulubionej knajpie na spaghetti. Tym razem Krzysiek pozazdrościł mojego wcześniejszego z krewetkami a ja postanowiłam skosztować jego carbonary. Trzeba przyznać, że i dla niej nie było do tej pory w moim życiu konkurencji w żadnej knajpie, w której jej próbowałam.
POŻEGNANIE Z MONTEZUMĄ
O świcie Krzysiek zamiast prysznica wybrał kąpiel w rześkich wodach oceanu. Mnie jakoś ogromne fale Montezumy nie przekonywały. Postanowiliśmy do południa znaleźć hostel na naszą ostatnią nadmorską noc, gdyż z rana ruszaliśmy do San Jose a nad dyskoteką Chico’s brak snu był gwarantowany.
Dość szybko znaleźliśmy zaciszny “Hotel Aureola” za rozsądną cenę, oddalony zaledwie około 100 m od obecnego. Zamieniliśmy słowo ze starszymi Amerykanami będącymi pod wrażeniem naszych pokaźnych bagaży. By nie tracić dnia, Lisu poszedł na jogging a ja pochłonięta na nowo pisaniem bloga udałam się na najtańszy jak do tej pory na Kostaryce internet. Z radością opisywałam przygodę w Peru będącym moim ulubionym krajem naszej podróży. Na nowo zachwycałam się fotografiami, magicznymi miejscami i ciekawymi dziecięcymi twarzami.
Południe spędziliśmy na plaży żegnając się z miejscem, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Skusiłam się nawet na kąpiel w wydawałoby się trochę spokojniejszym morzu. Trzeba było jednak uważać na powtarzające się co parę minut odpływy, które z łatwością potrafiły wciągnąć bezbronnego pływaka na środek oceanu utrudniając spokojny powrót do brzegu. Widziałam nawet chwilową panikę na twarzy jakiegoś turysty, który bezmyślnie wypłynął w głąb morza ostatkiem sił wracając do brzegu, gdy wody wciągnęły go w swoją stronę. W ciszy zaczytywaliśmy się w nowo zakupionych lekturach.
Podczas ostatnich dni na Kostaryce planowaliśmy w końcu zobaczyć jakiś wulkan. Ale o tym w kolejnym wpisie...
Fot. Czas w Montezumie (Kostaryka 2009).