Z wizą kanadyjską w paszporcie, przekraczaliśmy znany nam most nad Niagarą z większą pewnością. Lada chwila oczekiwaliśmy na stacji autobusowej w Niagara Falls po stronie Kanady na autobus do Toronto, skąd odebrać nas miał mój dawno niewidziany kolega z podstawówki - Marcin. Nie widzieliśmy się więcej czasu niż się znaliśmy, ale bardzo się przyjaźniliśmy jako dzieci. Zatem samo oczekiwanie było bardzo emocjonalne.
O świcie dopięliśmy ostatnie bagaże i ruszyliśmy autem Marcina w drogę. Jeszcze tylko szybki przystanek na kawę i ciastko w tutejszej słynnej sieciówce "Tim Hortons'' i po chwilę pędziliśmy piękną, niekończącą się drogą kanadyjską (tak samo fantastyczną jak w USA).
Jednak spanie na twardym samochodowym podłożu nijak służyło nieprzerwanej ciągłości snu. Połamani zwlekliśmy się z bagażnika:) próbując jak najszybciej wyprostować obolałe nogi. Brak miejsca w aucie utrudniało ich wyprostowanie.
Wdrożyliśmy plan treningowy na ostatnie dni pobytu w Nowej Szkocji. Postanowiliśmy podbudować mięśniowo nasze ciała przed powrotem do kraju:). Zdecydowaliśmy się na jeden z dłuższych szlaków Cape Breton, bo 15-kilometrowy.
Zasypialiśmy w ogromnym zaduchu. Na każdej stacji kablówki dudnili o nadchodzącym huraganie nad Nową Szkocję, który po drodze zdążył już wyrządzić krzywdę niewielkiej części Ontario. Planowaliśmy zobaczyć wieloryby, ale zmieniający się szybko kolor nieba na burzowy przerażał coraz bardziej.
Na wieczór w wiadomościach usłyszeliśmy, że o ile huragan ominął Nową Szkocję, to miał z większym impetem uderzyć w Nową Funlandię, która (milimetrami na mapie) graniczyła z tą pierwszą.
Spaliśmy do oporu. Dziś rozpoczynaliśmy 3-dniowy powrót do Mississauga pod Toronto. Nasz półroczny urlop się kończył, jak i ostatnie chwile w Nowej Szkocji.