(najpierw w drodze do Ciudad Perdida a potem niejedzeniem podczas rejsu przez San Blas), staraliśmy się jeść mniej lub chociaż zdrowiej. Na śniadanie „wjechał” banan i jogurt z musli. Tak doładowani energetycznie ruszyliśmy na podbój stolicy Panamy.
ORGANIZACJA NA TIP TOP
Najpierw „uderzyliśmy” w kierunku centrum biznesowego w celu odnalezienia jakiegoś marketu z „llamadas” (punktu z budkami telefonicznymi) i internetem. Po godzinie poszukiwań dotarliśmy do jakiegoś kompleksu, skąd faktycznie mogliśmy porozmawiać z rodziną, zajrzeć do sieci a potem nawet zjeść jakiś normalny obiad. Kolejną godzinę szukaliśmy bankomatu Citibanku (to było istotne ze względu na założone konto dolarowe), skąd wzięliśmy taxi do Miraflores Visitor’s Center – jednego z punktów obserwacyjnych Kanału Panamskiego.
MIRAFLORES VISITOR CENTRE
Kanał Panamski nie bez powodu znalazł się na naszej liście obowiązkowych do zobaczenia w Panamie, od razu gdy podjęliśmy decyzję o przejeździe przez ten kraj. To jeden z najważniejszych kanałów żeglugowych świata łączący Ocean Spokojny z Atlantykiem skracając tym samym ogromne morskie obszary, które wcześniej musiały pokonywać statki chcące przemieścić się pomiędzy wspomnianymi wodami. Kanał osiąga długość ponad osiemdziesięciu kilometrów a jego budowa rozpoczęła się w 1904 roku i trwała dziesięć lat dając pracę ponad dwudziestu tysiącom tubylców. Śmiertelne choroby malarii i żółtej febry zabrały życie większości z nich.
Na miejscu wszystko zorganizowane było pod turystów. Ruchomymi schodami wjechaliśmy do wielkiego budynku, gdzie po zakupieniu „biletów całkowitych” (z opcją zobaczenia na miejscu wszystkiego włączając: obserwatorium całodziennego przejścia statków przez Kanał z widowiskowym otwieraniem się śluz, muzeum Kanału Panamskiego oraz pokazem filmu w sali kinowej również o powstaniu tego niesamowitego wynalazku technicznego) za 8 $ od osoby, w mig pobiegliśmy w kierunku platformy obserwacyjnej. Akurat trafiło nam się przejście dwóch statków kontenerowych w różnych kierunkach. Robiło to ogromne wrażenie. Gdy niebo zachmurzyło się i z chmur zaczął siąpić ostry kapuśniaczek, skorzystaliśmy z okazji, by zaliczyć czteropiętrowe muzeum interaktywne. Spotkaliśmy po drodze Emiliana z Kuldeepem, ale po krótkiej pogawędce rozstaliśmy się w nadziei, że znowu się jakoś na siebie natkniemy. Niestety już nie wyszło.
BLISKI TEMAT MORSKIEJ ŻEGLUGI
Po piętnastominutowym seansie filmowym o Kanale znowu wyszliśmy na platformę rzucić okiem na kolejne przejścia statków. Z opowieści mojego chrzestnego – kapitana statków morskich oraz mojego ojca – również wieloletniego marynarza, pamiętam, że taki Kanał był całkiem dochodową inwestycją. Przejście tędy statku skracało mu drogę i było na tyle opłacalne, że armator gotów był zapłacić za nie od kilku do kilkuset tysięcy dolarów. Wartość oceniana była według tonażu statku. Dla mnie to miejsce było dodatkowo magiczne i sentymentalne, jako że od lat Kanał ten pokonywali moi najbliżsi, a teraz tęsknota za rodziną i krajem była dużo bardziej wzmożona.
Zdecydowaliśmy, że nie skorzystamy z oferty restauracyjnej tego miejsca. Zdecydowanie nie było na naszą kieszeń, choć wyglądało nadzwyczaj ekskluzywnie i raczej przygotowane pod bogatych turystów. Ot, obiad czy kolacja z osobistym kelnerem, posiłkiem z wyższej półki i widokiem na Kanał Panamski.
ORGANIZACJA PODRÓŻY NA KOSTARYKĘ
Żeby zaspokoić głód, w drodze powrotnej do hostelu zatrzymaliśmy się na jakąś zupkę w przydrożnym barze a drugie danie skonsumowaliśmy w chińskiej knajpie. Te wychodziły najtaniej, ale równie smacznie. A że żołądek domagał się jakiejś słodyczy, na deser skoczyliśmy do Dunkin Donuts na ciastko i kawę. Jakoś po tym rejsie nie mogliśmy się najeść. Ale na szczęściarze dla nas, po ostatnim czasie kilogramy nie weszły nam w ciałka. Gdy po drodze znaleźliśmy jakąś ogólnodostępną wagę, po zważeniu okazało się, że mamy całkiem fajne wyniki. Na terminalu autobusowym zakupiliśmy w “Tica Bus” bilety nocne do San Jose na Kostaryce. Podczas gdy Lisu relaksował się na jakiejś ławce z kawą, ja buszowałam po ciuchowych sklepach.
JEDNAK LEPIEJ W DUECIE..
..podróżować, o czym miałam okazję odczuć dnia następnego. W oczekiwaniu na nocny autobus każde zajęło się osobistym relaksem, na swój indywidualny sposób. Po zdrowym śniadaniu, Lisu wybrał jogging a ja na krótki spacer po kawę do pobliskiego Mc Donalda. Dopiero, gdy sama wybrałam się na miasto okazało się, że przyciągam uwagę płci męskiej. Trochę mnie to onieśmieliło, bo dawno nie byłam podrywana i nie wiedziałam jak reagować na takie zaloty. Nie było to oczywiście nic złego, ale w podróży we dwoje kompletnie wyleciało mi z głowy, że coś takiego może mieć miejsce. Przyzwyczaiłam się do zainteresowania moją osobą jedynie ze strony mojego męża.
Przedłużono nam dobę hotelową do szesnastej a autobus mieliśmy o dwudziestej trzeciej, więc wolne chwile spędzaliśmy na melanżu w naszym pokoju. Przypominam, że melanż w tym wydaniu, to nie czas spędzony na piciu alkoholu tylko leniuchowaniu czy nicnierobieniu po prostu.
Na stacji autobusowej musieliśmy spędzić sporo czasu, bo tułanie się z bagażami nie było wygodne. Na terminalu nie chciano przyjąć bagażu do depozytu, jedynie za trzy dolary od plecaka za półtorej godziny, co uznaliśmy za ździerstwo i na zmianę siedzieliśmy przy nich, podczas gdy druga osoba latała po sklepach bądź w ogóle się poruszała.
A jakie są Wasze doświadczenia podróżnicze? Wolicie podróżować samotnie, w parze, czy grupie?
Już niedługo kolejny wpis. Tym razem pojedziemy na Kostarykę.
Fot. Kanał Panamski, Panama City 2009.