WAŻNE DECYZJE NA MORZU
Poranne załamanie pogody przysporzyło nam niezłego stracha. W ułamku sekundy niebo zaszło czarno-granatowymi chmurami a fale przeistoczyły się w groźne bałwany. Fabian nakazał chłopakom pomóc w zwijaniu żagli i szybko schować się pod pokład. Na dobre rozszalała się burza. Momentalnie zrobiło się zimno, zerwał się silny wiatr a łódką targały ściany wody. Potulnie wróciłam na swoje „łóżko” i położyłam się w pozycji embrionalnej albo – jak kto woli – jak kłoda w oczekiwaniu na spokój. Chyba nawet się nie bałam. Nie chciałam jedynie, by choroba morska znowu mnie zaatakowała. Odbiliśmy od kursu. Tak było bezpieczniej.
Bujało mną jak w kołysce, więc... zasnęłam. A gdy otworzyłam oko i poderwałam się do wyjścia na pokład ku moim oczom w oddali pojawiły się jak za mgłą szarawe wysepki obsypane pojedynczymi palmami. Gdy wyszłam na pokład już po raz drugi, oniemiałam. Przede mną rozpościerał się krajobraz niczym z „Rajskiej Plaży” z Di Caprio w roli głównej. Byłam w raju po raz kolejny.
RAJSKIE PLAŻE NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI
Otaczało nas spokojne lazurowe morze a widok zapierał dech w piersiach. San Blas składał się z wielu maleńkich wysepek rozrzuconych w niewielkich odległościach od siebie. Różniły się od siebie wielkością bądź „zapalmieniem”:). Czułam się, jakbym była elementem jakiejś egzotycznej pocztówki. Nikogo nie trzeba było długo prosić o kąpiel. Najpierw do wody wskoczył Emilien a po zapobiegawczym nasmarowaniu się filtrami przeciwsłonecznymi do wody wgramoliliśmy się i my. Nieustająco nurzaliśmy się w ciepłej, jak zupa, wodzie, której głębokość – myślę - spokojnie sięgała nawet dwudziestu metrów. Była jednak tak przejrzysta, że gdzieniegdzie można było dojrzeć kolorowe rozgwiazdy rozrzucone po dnie.
EXPLORING PIERWSZEJ BEZLUDNEJ WYSPY
Fabian zarzucił kotwicę i „obdarował” wszystkich maskami z rurką. Po chwili płynęliśmy wpław do najbliższej bezludnej wyspy. Odległość oceniona gołym okiem wydawała się mniejsza, więc na śnieżno-biały piasek dotarliśmy lekko wyczerpani. Poza naszą piątką na wyspie nie było nikogo innego. Wydawało się to aż nieprawdopodobne. Przy brzegu dojrzeliśmy najwięcej morskich okazów. Paleta barw nie znała tu granic. Stojąc po środku wysepek San Blas, czuliśmy się bezpieczni, bo wydawały się jakby otoczone rafą chroniącą przed atakiem fal. Łudziliśmy się, że nie tylko przed nimi... Fabian na nasze pytanie o rekiny stwierdził, iż nie są nami zainteresowane, bo w morzu mają spory wybór:). Nie pocieszył mnie. Za każdym razem płynąc nad głębinami wypatrywałam pod sobą czegoś większego.
Nasza pierwsza bezludna wyspa była cicha, obsypana czyściutkim piaskiem, palmami kokosowymi i „papajowymi” a cała otoczona była koralowcem. Od czasu do czasu w skryciu kamieni śmigały kolorowe kraby czy rybki niczym z filmu „Gdzie jest Nemo”. Swoją postacią zachwycały również różne koralowce i muszle. Te drugie znane nam były z bazarków nad polskim wybrzeżem Morza Bałtyckiego zakupione za wysoką cenę, bo same były dość pokaźnych rozmiarów. Po piasku tuż pod naszymi stopami popylały w małych muszelkach zwierzątka przypominające małe kraby.
NA ŁAJBIE NOCĄ
Pobyt na wyspie przeciągnął się do późnych godzin wieczornych. Na łajbie czekał nas w końcu ciepły posiłek – spaghetti z pomidorami, papryką i cebulą. Krzysiek wyjął do obiadu czerwone wino a gdy i ono się skończyło a wieczór zapowiadał się imprezowo, chłopcy wyciągnęli paro-litrową butlę rumu. Po długich politycznych gadkach przeszliśmy do słuchania swoich mp3-jek czy innych Ipodów. Wszyscy zasłuchiwali się głównie w dziwnym jak dla nich języku polskim bogatego w piosenkach Krzyśka.
Gdy wśród pogaduch następowały chwile ciszy, przeróżnymi odgłosami wybuchała wtedy natura. Przy łódce słyszalne były wtedy odgłosy skaczących nad wodą ryb. Podobno łapały małe owady aktywne nocą a głośne pluski świadczyły o ich sporych rozmiarach. Nocą plankton wydawał się być fluorescencyjny, przez co stwarzał wrażenie odbijania się rozgwieżdżonego nieba na powierzchni wody.
Gdy się wybudziłam, na nogach byli już Fabian z Kuldeep’em. Lisek spał tej nocy na dziobie i to nie dlatego, że się pokłóciliśmy czy coś w ten deseń, ale było nam tak po prostu wygodniej. Nocą to miejsce nie było jakoś wyjątkowo opanowywane przez chłód, więc lekkie okrycie nie groziło mu zamarznięciem a prawdopodobnie było to dla nas najlepsze wyjście. Gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy przydzielone nam łoże małżeńskie, zastanawialiśmy się, w jakim kraju żyją tak małe i wąskie osoby, by miały się na nim pomieścić. Było mniejszych rozmiarów od dziecięcego łóżeczka i jedna osoba ledwo osiągała satysfakcję ze snu na nim.
HIGIENA NA MORZU
Spokojnie mogłam skorzystać ze „słonego prysznica” tutejszych wód. Najbardziej marzyło mi się, by umyć głowę, na której z włosów robił się coraz większy dred. Słona woda nie ułatwiała sprawy. Wyskoczyłam namydlona z łódki. I o ile z ciała to mydło jakoś tam spłynęło, tak gdy wychodziłam z wody usłyszałam od chłopaków: „masz jeszcze na głowie pianę”. No to znowu nura do wody i kolejne próby usunięcia szamponu. Fabian, który ewidentnie lubił kobiety i nic nie robił sobie z faktu, że jestem mężatką a co najlepsze – mój mąż uczestniczył w rejsie ze mną, wykorzystywał każdą okazję, by a to prawić mi komplementy a to zaznaczać wielokrotnie, że jestem w jego typie. Tym razem zabłysnął pomysłowością wynajdując na daszku łajby deszczową wodę. Przybiegł z propozycją zmycia piany z moich włosów. Byłam wdzięczna za jej pozbycie się, ale widząc jego rozradowaną minę zaraz żałowałam, że skorzystałam z tej pomocy.
WYSPA KOALA
Za chwilę zaczęli wybudzać się pozostali a na dworze na dobre się rozpadało. Krzysiek na swój sposób wykorzystał słodką wodę na poranną higienę. I tak byliśmy świadkami wystawionych gołych czterech liter w kierunku bezludnych wysp. Mnie to wielce nie zaskoczyło, tylko Kuldeep będąc najbliżej Lisa zakrył oczy rękoma. Jedliśmy śniadanie w kajucie w ciszy wpatrując się w krople obijające się z impetem o pokład. Fabian odpalił łódkę. Płynęliśmy teraz do jego ulubionej wysepki, którą nazwał Koala (zresztą tak samo jak nazwał swoją łódkę). Gdy zapytałam, skąd ta nazwa, odpowiedział:
- Tu jest tak wiele wysp, że każdy mógłby mieć swoją a ta jest moją ulubioną i nazwałem ją Koala. Wy też możecie wybrać sobie swoją własną wyspę. – Odpowiedział i tym sposobem na horyzoncie pojawiła się wyspa o nazwie Joanna:), z angielskiego wymawiana „Dżoana”.
ZASKAKUJĄCA NATURA
Gdy dopłynęliśmy do kolejnej wyspy, krajobraz nadal od deszczu był dość ponury i szarawy. Wszystko wyglądało tak samo – ciemna wyspa bez widocznych kolorów otoczona ciemnym morzem. Krajobraz wydawał się jakiś taki groźniejszy. Każdy marudził a to był okres pory deszczowej. Fabian nie wytrzymał tego jęczenia i zaczął naganiać do wody:
- Natura jest piękna czy jest gorąco czy pada deszcz! Nie marudzić i nie wybrzydzać, tylko pakować się do wody i płynąć do wyspy!”:) - Tego nam było trzeba a Kolumbijczyk miał rację.
Wyspa okazała się być bliżej od ostatniej, więc odziani w maski szybko dotarliśmy do brzegu. Tym razem przy koralowcach ujrzałam więcej ciekawych okazów. Parę dziwnie wyglądających ryb unosiło się jakby pchane prądem morza. Ja też znieruchomiałam obserwując dziwolągi przypominające coś pomiędzy rybą a ośmiornicą. Gdy i mnie prąd popchnął w ich kierunku, spłoszona pognałam do brzegu. Za chwilę ściągnęłam Krzyśka w to miejsce, by wiedział, czym się zachwycałam. Wysepka wydawała się mniejsza od poprzednio widzianej. Obejście jej w koło zajęło nam parę minut. A wszystko to na bosaka czując pod stopami kłucie grząskiego podłoża. Na nowo wyszło słońce i wszystko ponownie odzyskało barwy.
ZAMIESZKANA WYSPA
Wygłodniali wróciliśmy na obiad i obowiązkową siestę. Chłopcy podnieśli kotwicę, by płynąć do kolejnych wysp. Tym razem czekały nas te bardziej zaludnione przez tubylców – plemiona Indian Kuna. Znowu byliśmy na otwartym morzu, lekko bujało i to wystarczyło, bym musiała położyć się w kajucie. W międzyczasie rozchorował się Kuldeep. Śmieliśmy się, że chce zwrócić na siebie uwagę, bo każdemu choroba morska już przeszła a jego dopadło, gdy staliśmy w miejscu. Mało przyjemne uczucie podczas chwil zachwycania się nad nieziemskimi krajobrazami. Plusem pływania wśród wysp był fakt, że faktycznie jakby mniej bujało.
ODWIEDZINY INDIAN KUNA
Ja postanowiłam stawić czoło moim słabościom i wyszłam na pokład podziwiając bałwany chmur zawieszone nad oddalonymi wysepkami, przez które prześwitywały jeszcze gdzieniegdzie ostatnie promienie słońca. Wydawało się nawet w pewnym momencie jakby nacierały nad jedną z wysp chmury huraganowe. Po południu ku naszym oczom wyłoniły się skrawki ziemi zupełnie ogołocone z drzew palmowych a zastąpione drewnianymi chatami z rozpadającą się strzechą. Była to jedna z owych zamieszkanych wysp. Dookoła majaczały rozpadające się drewniane łódki, na których co jakiś czas podpływali do nas Indianie z produktami do sprzedaży: tuńczykami czy owocami (ananasami lub kokosami) oraz zaprzyjaźnione z Fabianem dwie Indianki Kuna. Ewidentnie młodsza była faworytką naszego kapitana do żeniaczki. Choć trochę bym wątpiła w jego szlachetne zamiary biorąc pod uwagę, jaki to pies na baby. No, ale zakochane i rozmarzone oczy dziewczyny aż piszczały. Indianie Kuna nie pozwoliliby mu jednak nawet w samotności się z nią spotkać. Musiałby najpierw pojąć ją za żonę. Dlatego na łajbę przybyła ze swatką:). Kobiety po krótkiej i sympatycznej pogawędce wyjęły swoje ręczne robótki – głównie koraliki, które w zwyczaju Indianki obwiązują tu sobie wokół rąk czy nóg tworząc tym samym różne wzory. Zaraz zakupiliśmy sobie po jednym takim na nogę a Kuna zwinnie zaplotła je tuż nad kostką. Gdy pożegnałyśmy się z kobietami „od korali”, Fabian turami zapakował nas na ponton, którym podpływaliśmy do brzegu zaludnionej wyspy.
ŻYCIE NA SAN BLAS
Na wyspie, tak jak widzieliśmy z oddali, wszystko było drewniane bądź trzcinowe. Po podwórkach na bosaka biegały małe dzieciaki nic nie robiąc sobie z naszej obecności, młode kobiety siedzące przed domami i wyszywające kolorowe obrazki i mężczyźni przeważnie delektujący się piwem przed jedynym na wyspie sklepem. Obrazy wyszywane przez kobiety stanowiły zlepek kolorowych skrawków materiałów tworząc różne postacie zwierząt czy roślin. To była kolejna forma zarobku tubylców. Wyszywaniem czy wykonywaniem koralików zajmowały się tu właśnie panie. Mężczyźni głównie wypływali na morze, by łowić ryby dla rodziny na posiłek lub na sprzedaż. Popołudniami relaksowali się głównie przy piwie, stąd wysepkom zagrażał najzwyczajniej w świecie alkoholizm.
My po przejściu się po okolicy również zasiedliśmy jak tubylcy na ławce przy brzegu i raczyliśmy się gorzkawym chmielem. Ja swój standardowo połączyłam z colą. W głowach kręciło się niemiłosiernie. No cóż taki skutek długiego przebywania na morzu. Po serii zdjęć na tle kolorowej ściany podszedł do nas Kolumbijczyk, który przypłynął tu robić reportaż o mieszkańcach San Blas. Wyspę, na której siedzieliśmy określił mianem najgorszej, bo skażonej turystyką, alkoholem i narkotykami.
Po godzinie wrócił po nas Fabian. Wieczór znowu uwieńczony został plotkami a część imprezowa należała najbardziej do Becky i Emiliana, bo rozpijając rum nieźle się popili i do nocy biegali uchachani po pokładzie. Byłam przekonana, że następnego dnia powita mnie nowostworzona para, ale się myliłam. To była widocznie tylko chwila uniesienia:).
Przez następne dni będzie nam dane spędzić dwie doby na jednej z bezludnych wysp.
Jak dotarliśmy do tego raju? Odbyliśmy rejs z Kolumbii przez Morze Karaibskie.
Fot. Rejs przez wyspy Archipelagu San Blas (2009)