LOS HAITISES & ISLA SAONA

To trzeba zobaczyć!

LOS HAITISES

To punkt obowiązkowy tego regionu Dominikany. Dla mnie dodatkowo, bo dużo słyszałam i czytałam o egzotyce miejsca, o raju dla wielu gatunków ptaków i oka obserwatora, lasach namorzynowych (których na szybko poza Rincon nie miałam szansy widzieć i eksplorować), oraz przy okazji przeprawie katamaranem przez Zatokę Samana, odwiedziny w dwóch jaskiniach tego Parku Narodowego oraz wylegiwanie się na kolejnej egzotycznej plaży z lunchem w cenie. O tym ostatnim też słyszałam dużo dobrego, jako że fasolka w sosie własnym już mi się przejadła i liczyłam na jakieś rajskie dla podniebienia smaki. Na wyprawę wybrałam się z lokalnej agencji turystycznej poleconej przez naszego gospodarza a i cena była konkurencyjna (ok 60 USD) dla tej, którą oferowała polska agencja turystyczna (ponad 100 USD/os.) znajdująca się w Punta Cana (tak, tak, nie przejęzyczyłam się, sami doznaliśmy szoku, widząc na głównym placyku Bavaro białego orła na czerwonym tle). Bardzo sympatyczne panie oferowały opcje unikatowe i z polskim przewodnikiem. Nas doświadczenie nauczyło korzystania z rodzimych ofert a język polski mamy na co dzień w kraju:), choć nie twierdzę, by oferta ta nie była lepsza od tej wybranej przeze mnie. 

NOWI ZNAJOMI

W rzęsistą ulewę (bo mimo suchego sezonu na północy kraju potrafi padać codziennie choć trwa to zazwyczaj krótko i rano), bez hotelowego jedzenia (bo w naszej kuchni panowała istna manana i dzień w dzień trzeba było na nie czekać nawet do 1,5 godziny) i sama (bo ponownie nie chciałam ryzykować traumy Julka na wzburzonych wodach Samany), stawiłam się przed biurem turystycznym w oczekiwaniu na transport. Według wspomnianych standardów manany, w stan której się naturalnie wchodzi po dłuższym pobycie w miejscu jej funkcjonowania, potrzeba było czasu, w którym zbierze się zainteresowana grupa, ureguluje się ostatnie postanowienia i ruszy w drogę do Samany, skąd naturalnie odchodziły statki, katamarany czy łodzie do Los Haitises. I tu właściwie miała początek moja znajomość z amerykańską rodziną, których 11-etnie dziecko niemal siedziało mi w drodze do Samany na nogach, bo jak zwykle pakowano nas do samochodów jak szprotki. Inni turyści z tego powodu zrobili aferę, że się nie ruszą i ze zdrętwiałym dupskiem jechałam 40 minut udostępniając część swojego miejsca samochodowego. Ta sytuacja nas do siebie zbliżyła:) i do końca dnia spędziliśmy ze sobą czas. W międzyczasie czerpaliśmy garściami z wyprawy ciesząc się spokojnymi wodami zatoki, mimo że był moment w którym niebo mocno się zachmurzyło i wydawało się, że zaraz spotkamy się z burzą oko w oko. Niestety mocno rozbudowany przemysł turystyczny nie pozwolił zobaczyć więcej niż 3 czy 4 gatunki ptaków z tych setek czy tysięcy, które tu podobno latają, ale przy takim huku silników wodnego transportu nie było to zaskoczeniem. Tajemnicza aleja drzew namorzynowych robiła bajkowe i tajemnicze wrażenie. Miałoby się ochotę przybyć tu samodzielnie, a wody przemierzać o świcie w kajaku.

WSZYSTKO ZORGANIZOWANE

Jaskinie w niewielkim stopniu pozwoliły uciec przed wszechobecnym zamieszaniem i hałasem, mimo grup turystów dostarczanych na brzeg co 5 minut. Tutaj każdy starał się  ściszać głos, a fakt obecności nietoperzy powodował, że prawdopodobnie nikt nie chciał być ofiarą przerażonego zwierza wplątanego we włosy. Jeszcze tylko standard tutejszych wycieczek, czyli Cubra Libre serwowanej o każdej porze dnia i byliśmy na małej wysepce zatoki korzystając z jej uroków wizualnych i smakowych. Typowe menu comedor zostało poszerzone tu o warzywa tj. pomidor, ogórek i kapustę pekińską, smażoną rybę, kurczaka i makaron w jakimś serowym sosie (coś ewidentnie pod dzieci). Do tego oczywiście ananas na deser i ichniejsza odmiana mandarynki smakującej jak mix pomarańczy z limonką. Oferowano również dodatkowo płatną pina colada serwowaną w ananasie i piwo, ale dla mnie cuba libre o tak wczesnej porze było wystarczające, by cokolwiek z tej wycieczki pamiętać:). Ale przyznam, że drink prezentował się wyśmienicie i myślę, ze równie dobrze smakował.. Może spróbuję go zrobić w Polsce, gdy ananasy będą tańsze i bardziej soczyste?



Na wyspie mieliśmy czas dla siebie, relax, kąpiel i wypatrywanie jakichś okazów morskich pod taflą wody. Jedni zobaczyli meduzy, które przy okazji mocno ich poparzyły, inni wyłowili rozgwiazdy. I o ile te drugie chętnie zobaczyłabym z bliska, to ewidentnie ktoś podjął się ich wyłowienia, by nielegalnie sprzedać. W naszym polsko-amerykańskim teamie wyraziliśmy nasze wspólne zażenowanie i oburzenie.
 
Powrót do Las Galeras poszedł sprawnie i po 17 byłam już przy głównej drodze wioski. A że w pobliskiej restauracji swoją obiadokolację dojadały moje Lisy, zapoznałam ich z nowymi znajomymi z USA, którzy chętnie zapraszali do odwiedzenia ich stanu.  

Fot. Los Haitises, 2018.

ISLA SAONA

To kolejna atrakcja na naszej trasie 2-tygodniowego pobytu na wyspie. Planowaliśmy zeksplorować ją z Bayahibenadmorskiej wioski znajdującej się w pobliżu Parku Narodowego "del Este". Zrezygnowaliśmy z jednego powodu – transport na Dominikanie (jeśli nie wynajmie się samochodu, motoru czy nie weźmie prywatnego i kilkuset dolarowego prywatnego, ekskluzywnego i bezpośredniego przejazdu) jest nieprzewidywalny, ciężko go z góry zaplanować i zarezerwować a to powodowało, że sam przejazd Samana – Bayahibe oznaczałby dla nas 3 przesiadki z dzieckiem w stresie, czy ktoś wysadzi nas na trasie Santo Domingo-Punta Cana przy La Romana przy autostradzie i  kto nas stąd weźmie. Dość częsta niechęć tubylców do białych, chęć wyciągnięcia z gringo jak najwięcej dolarów zniechęciła nas do tych (naturalnych niegdyś dla nas) prób backpackerskich. Poszliśmy na łatwiznę organizując wyjazd z Punta Cana.
 

SKĄD I JAK?

Przed wyjazdem z tego kurortu zorientowaliśmy się w cenach polskiej agencji turystycznej (również ok. 100 USD na osobę, bez zniżki dla dziecka), która takie wyjazdy organizowała 2 razy w tygodniu i akurat te dni przypadały w okresie naszego drugiego pobytu w Punta Cana. Jednocześnie w okresie przedsylwestrowym ceny w wielu miejscach leciały na łeb na szyję (w górę oczywiście), więc i w Bayahibe, okolicach oraz Punta Cana brakło miejsc noclegowych a pozostały tylko te, na które nie było nas stać. Jako że miło wspominaliśmy Art Villa Dominicana, która uparcie trzymała wysoką cenę również w tym okresie, ale nikt się na ten pokój pokusić nie chciał, wynegocjowaliśmy zdalnie cenę z czasu naszego pierwszego pobytu i pewność w organizacji wyprawy na Isla Saona tuż przed wylotem do kraju.
 
W Las Galeras poznaliśmy kolejnego samotnika podróżniczego – Radka i tak jakość wyszło, że ponownie kolejne dni i podróż organizowaliśmy sobie razem. Radek postanowił również za pośrednictwem naszego hotelu zorganizować sobie podróż na wysepkę, zatem po chwili, po godzinie oczekiwania na autobus (zbierający turystów z okolicznych hoteli), pędziliśmy autostradą do Bayahibe.

KATAMARANEM Z BAYAHIBE

Słyszałam, że ta wioska odżywa 2 razy w ciągu dnia: raz o świcie, gdy tłumy przyjeżdżają z całej Dominikany, by wyruszyć w rejs na Saonę, a drugi – gdy wracają. Ten turystyczny rumor mogliśmy zaobserwować na własne oczy i ponownie muszę stwierdzić, że taki spend to nie moja bajka. Jednocześnie widzę, podobnie jak w przypadku Los Haitises, że na Dominikanie inaczej znaczy trudniej lub nie ma wyjścia. Może dlatego tak polewają to Cuba Libre?:)



Od planowanego wyjazdu z hotelu w Punta Cana, do znalezienia się na właściwym i dużym katamaranie, który miał płynąć do wyspy minęło ponad 3 godziny. Na katamaranie, przy dźwiękach latynoskiej muzyki i lejącym się hektolitrami trunkiem, rozkręciła się impreza. Fajnie było na to popatrzeć i trochę nawet pokręcić nogą, lecz tak wczesne delektowanie się procentami, co poniektórym uderzyło do głowy, a ja osobiście chciałam być świadoma tej egzotyki, której miałam za chwilę doświadczyć. Cieszył mnie fakt spokojnych wód od południowego wybrzeża Dominikany, bo nasilający się od paru dni wiatr wzmagający niepokój na morzu w Las Galeras i Punta Cana sugerował, że i w tym miejscu Julek może przestraszyć się fal. Jednak tutaj sunęliśmy po wodach niczym po tafli jeziora. Im bliżej Saony, tym wiatr był silniejszy, załoga katamaranu wypuściła żagle, w uszach dudniło od wiatru. Miało się uczucie, jakbyśmy podbijali ląd.

Mimo, że sezon na wieloryby przypadał tu na okres od połowy stycznia do marca, byłam przekonana, że coś niepostrzeżenie zamachało mi ogonem z morskich odmętów. Ale że działo się to tak szybko, wszyscy zajęci byli imprezą i robieniem selfie na dziobie statku, że nikt nie zwrócił na to uwagi. Humbak wiedział do kogo puścić „oko” machając 3-krotnie płetwą:).

CZAS NA WYSPIE

Isla Saona z pokładu statku prezentowała się magicznie, niesamowicie, przepięknie. Lecz całkowicie rajskiemu obrazkowi szkodziły owe tłumy, a my byliśmy wśród nich.  Pierwsze co zrobiliśmy, to rzuciliśmy się do jedzenia, bo każdemu doskwierał  głód. Z obiecanych przekąsek nie było nic poza Cuba Libre. Warto zawsze mieć coś ze sobą, co najwyżej trochę się nadźwigamy, ale nie padniemy z głodu. Mimo tłumu nieświadomie stanęliśmy w kolejce przy jeszcze pustych kontenerkach. Po chwili wypełniono je jedzeniem, a my byliśmy pierwsi do nabierania sobie ogromnych porcji. Ponownie można było przebierać w owocach, sałatkach, różnych mięsach i spaghetti z owocami morza w sosie pomidorowym (chociaż owoce tu stanowiły jedynie posmak oraz skorupki bez opcji rozłupania). Po zapełnieniu brzuchów w towarzystwie turystów z całego świata, pobiegliśmy zanurzyć się w Morzu Karaibskim. Był taki upał, że nie mogliśmy wytrzymać dłużej. Woda tuż przy brzegu była wzburzona i co chwilę zalewały nas fale, mimo pięknej pogody. Na Saona nie mieliśmy zbyt dużo czasu, w całokształcie całej wycieczki (więc to zdecydowany minus), postanowiliśmy zatem również trochę poznać linię brzegową wysepki i faktycznie parę metrów dalej plaża wydawała się wyludniona, lecz i wejście do wody było utrudnione przez ciągnącą się w głąb ostrą rafę i widoczne gdzieniegdzie kolczaste stworzenia.

PISCINA NATURAL

Powrót do Bayahibe odbywał się szybką łodzią motorową. Pędziła niemiłosiernie, ale był to bardzo ekscytujący rejs. Woda co chwilę oblewała nam twarze, żar lał się z nieba a my podskakując wykrzykiwaliśmy radośnie niczym na rollcoasterze. Isla Saona geograficznie niemalże łączy się ze stałym lądem przez pas tzw. piscina natural, czyli ciągnącej się kilometrami mieliźnie. Wygląda to  bardzo surrealistycznie, kiedy podpływając kilkaset metrów od brzegu wysiadamy z łódki a woda sięga nam do ud:). Nurkowanie w takich warunkach dla dzieci jest idealne nawet gdy pływać się nie umie, bo grunt jest zawsze. Niestety rozgwiazdy, które swego czasu upodobały sobie to miejsce, przy tłumach turystów prawdopodobnie przeniosły się innej lokalizacji. Nie zauważyliśmy ani jednej. Ale ulegliśmy pokusie popołudniowego drinka brodząc w ciepłych wodach morza, podczas gdy Julek oddawał się nurkowaniu w nowej masce. Gdy dojechaliśmy do apartamentu w Punta Cana dosłownie padliśmy bez sił. Słońce, atrakcje, woda to wszystko wystarczyło by jak najszybciej położyć się spać.

Fot. Isla Saona, 2018.

 

POŻEGNANIE Z DOMINIKANĄ 

PODSUMOWANIE

Ostatni dzień, spacer główną plażą miejską w Bavaro. Przywykliśmy do klimatu, atmosfery, poniekąd zaczęliśmy rozumieć zachowanie mieszkańców wyspy. Bo jakby nie patrzeć  mieli rację, byliśmy od nich bogatsi. Zdecydowana większość społeczeństwa żyje tu w ubóstwie będąc skazanym na widok turystów bawiących się w hotelach all inclusive za grube tysiące USD. I o ile wielu z nich z tej turystyki korzysta, mając pracę, tak na pewno nie są to warunki, które umożliwiłyby im radość w nadziei na lepszą przyszłość.  Starałam się to mieć zawsze w głowie napotykając „cwaniaka”, niechętnego negocjacji, oburzonego  czy niezadowolonego. Bo widziałam też dzieci w podartych ubraniach, które zarabiały czyszczeniem butów w tropikach, gdzie turyści chodzą w japonkach. Widziałam bezdomnych, robotników w kiepskich warunkach pracy, walące się z ubóstwa domy a mimo to ludzi niejednokrotnie starających się kolorowo ubrać, cieszyć się z dnia i szukających alternatyw zarobku, nie widząc żadnej pracy hańbiącej czy niegodnej wykonywania.



Takie wyjazdy zmieniają perspektywę i pokazują głębszy sens podróżowania. To nie tylko plaże, słońce i opalenizna po urlopie. To spostrzeżenia, które pozwalają cieszyć  się z tego, co mamy i które ułatwiają podjąć decyzję, jakie wartości mają dla nas znaczenie.
 
Po Dominikanie można podróżować samemu, czasem z większym lub mniejszym stresem, ale to nie jest niebezpieczne, zachowując podstawowe środki bezpieczeństwa. Dominikana  to nie tylko plaże. To również bogata architektonicznie stolica – Santo Domingo, parki narodowe, w których odkryjemy przeróżne wodospady, gdzie można odbyć trekking w góry o własnych siłach czy w siodle. To wspomniani ludzie, kuchnia, klimat, głośna muzyka i śpiewny język. My byliśmy tu tylko 2 tygodnie, a w tej części świata ostatni raz 9 lat temu. Wiele obrazów nam się przypomniało, inne były kompletnie odmienne. Myślę, że warto tu było przyjechać.  

Jeśli mieliście szansę odwiedzić Dominikanę po swojemu, inaczej, podzielcie się proszę w komentarzach swoimi odczuciami, przeżyciami a jeśli możecie polecić jakieś miejsce, którego nie widzieliśmy, pochwalcie się.

9 komentarzy

  • Asia
    Asia poniedziałek, 11 luty 2019

    Wszystko zależy od tego gdzie jesteśmy, jak długo, czy mamy rozeznanie w terenie. No i dobra znajomość języka robi swoje. Równie dobrze można poznać na swojej drodze mieszkańca, który się akurat nudzi i chętnie za pół darmo weźmie obwiezie po okolicy pokazując rzeczy których nie miałoby się szansy zobaczyć samemu bądź nawet z agencją turystyczną. A do tego nie zapłacimy zbyt dużo.

  • Asia
    Asia poniedziałek, 11 luty 2019

    Mrotschny, z moim podejściem generalnie szystko jest możliwe jak się chce. Ale to też zależne jest od indywidualnych upodobań, bo czasem przy takiej samodzielności można się umęczyć i niewiadomo, czy jest to warte świeczki. Nie mieliśmy aż tyle czasu, by ocenić jak to działało na Dominikanie. Na przykladzie Ameryki Pld wiem, ze tam lepiej bylo sie decydowac na wsparcie agencji, jako ze samotna podróż była kompletnie nieprzewidywalna i o dziwo wychodziła dużo drożej.

  • Karolina
    Karolina niedziela, 10 luty 2019

    Z takimi wycieczkami chyba czesto tak jest, ze przy samym molo czy statku jest pelno turystow a wystarczy przejsc dalej zeby Było pusto. Wiele slyszalam o transporcie publicznym w am Pld i sama nie wiem czy majac malo czasu bym sie na niego zdecydowala ?

  • Mrotschny
    Mrotschny niedziela, 10 luty 2019

    Czy w miejscach, które odwiedziliście, które opisujesz (np. Samana) jest możliwa turystka na własną rękę czy tylko z pośrednictwem agencji turystycznych?

  • Asia
    Asia poniedziałek, 04 luty 2019

    O to widzisz Ola, mi to nie przyszło do głowy:)

  • oLKA
    oLKA poniedziałek, 04 luty 2019

    W przypadku nietoperzy bardziej obawiałabym się tego, że dostanę guanem niż, że wplączą się we włosy ;)

  • Asia
    Asia poniedziałek, 04 luty 2019

    Tak, też mnie o to nie raz pytano: ale się tam zanudzicie, albo co tam można w ogóle zobaczyć. Jak widać można:)

  • Iwona_SzerokąDrogą
    Iwona_SzerokąDrogą poniedziałek, 04 luty 2019

    Dzięki za ten wpis! Dotychczas dominikana kojarzyła mi się tylko z pięknymi, aczkolwiek nudnymi plażami. A teraz widzę tam duży potencjał!

  • Konrad
    Konrad poniedziałek, 04 luty 2019

    Zawsze myślałem, że Dominikana jest jednym z tych miejsc, w których głównie leży się na plaży. Widzę, że Wam udało się spędzić czas wyjątkowo aktywnie. Inspirujący wpis!

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.