SAMANA
W KUPIE SIŁA
Po 2 godzinach jazdy autobusem (z toaletą, to ważne!:) jesteśmy w „stolicy” półwyspu o tej samej nazwie. Tu ponownie, ledwo wychodzimy z autobusu a jak hieny dopadają nas kierowcy taksówek, motoconcho i wszelakich innych opcji transportowych. Mnie dopadają rewelacje żołądkowe (2 dni myłam zęby kranówą i chyba jednak należało to kontynuować za pomocą wody butelkowej), które pilnie muszę „ugasić” w toalecie małej poczekali dworca autobusowego. Tutaj napotykam na przerażonych turystów hinduskiego pochodzenia a obecnych mieszkańców USA, którzy ni w ząb nie umieją hiszpańskiego i czekają na pomoc z nieba by dotrzeć do Las Galeras. I zjawiamy się my. Ponownie ze zdwojoną siłą wynajmujemy większego busa za wynegocjowaną stawkę. Oczywiście moglibyśmy przejść 300 metrów do pobliskiego dworca, skąd odchodzą guaguas, ale albo nieporozumienie między Lisami albo lenistwo, lub dodatkowo moje rewelacje żołądkowe powodują, że idziemy na łatwiznę. Jest wtedy na pewno szybciej i wygodniej. Samanę widzimy przelotem. Na pierwszy rzut oka wydaje się być głośne, dużo się dzieje poprzez mix tras przejazdowych (również morskich - za sprawą zatoki i organizowanych rejsów do Los Haitises) i zdecydowanie bardziej miejskie. Nie narzekamy na fakt, że nie zostaniemy tu dłużej i pędzimy do naszego raju na kolejne parę dni.
LAS GALERAS
Kolejne nasze lokum również przeszło nasze oczekiwania na plus. W całokształcie wysokich wydatków udało nam się wybrać piękne miejsce w pierwszej linii brzegowej, z cudownym widokiem z balkonu (tuż na morze i dżunglowo-palmowe otoczenie), z basenem, śniadaniem w cenie, miłym i pomocnym właścicielem, aneksem kuchennym i kolorowym wnętrzem apartamentu a do tego w przyzwoitej cenie. La Isleta – bo tak nazywał się nasz aparthotel stał się naszym domem na kolejne 7 dni, skąd mieliśmy organizować sobie wypady w inne ciekawe miejsca wybrzeża karaibskiego.
PLAŻE LAS GALERAS
Playa Grande naturalnie była naszym pierwszym kierunkiem odwiedzin. Leżała zaledwie 200 m od naszego mieszkania, a sam brzeg mieliśmy tuż za przyrodniczą ścieżką oddzielającą nas od morza. Rajska, to pierwsze słowo jakie o niej pomyśleliśmy. Ponownie: żadnych tłumów, nawet wyjątkowo nie było naganiaczy wycieczkowych.. a może przywykliśmy? Tak czy inaczej przy brzegu mogliśmy natknąć się co najwyżej na rybaków, ewentualnie taksówkarzy wodnych oferujących przejażdżkę do kolejnej egzotycznej plaży. Nam na pierwszy dzień wystarczyła Playa Grande (tzw. miejska), z której kolejnego dnia przetransportowaliśmy się (pieszo) przez las palm do jakoby prywatnej plaży jakiegoś bogatego kompleksu hotelowego. Na szczęście każdy przybysz z zewnątrz mógł ją odwiedzić, o ile nie korzystał z oferty hotelu pod postacią leżaków, jedzenia i picia. Tu jakby woda wydawała się mniej mętna i spokojna a nasz junior odczuwał większą przyjemność z okolicy.
Fot. Las Galeras - apartament i Playa Grande, 2018.
La Playita to plażyczka (jak nazwa mówi), ukryta gdzieś w zakamarkach Las Galeras. Po wskazówkach naszego gospodarza nie dotarliśmy do niej brzegiem, widząc duże przeszkody poprzez hotele rozsiane wzdłuż wybrzeża i dyskomfort, że nas przegonią ze swych posesji oraz brak jakichkolwiek oznaczeń, że idziemy w dobrym kierunku. Dopiero aplikacja offline (maps.me) doprowadziła tam nas najpierw od strony miasteczka (a właściwie rybackiej wioski), by potem wskazując niewidoczne leśne dróżki wrócić brzegiem, przeskakując przez ogrodzenie jednej z posesji.
WIOSKA RYBACKA
Sama wioska stanowiła bardzo przyjemne dla oka i przyjazne miejsce. Po chwili odnosiło się wrażenie, że zna się tutejszych mieszkańców od dawna, wie się gdzie dobrze i rozsądnie zjeść oraz gdzie chętnie się targują. Problem niechęci dziecka do jedzenia rdzennej kuchni rozwiązały europejskie kuchnie, które w dużej mierze serwują w Las Galeras Francuzi. Julek naprzemiennie miał do wyboru: pizzę, spaghetti bądź to co ja, z ubogich produktów zakupionych w jednym z tutejszych marketów, upichcę na domowym aneksie. Nas ratował „comedor” (chociaż niestety raz zawiódł, gdy chcieliśmy skosztować ichniejszej wersji owoców morza-myśleliśmy, że się potrujemy, takie to sprawiało wrażenie wizualne i smakowe) czy kurczak z rożna na wynos zakupiony w jednej z restauracji. To, co zdecydowanie skradło nasze serca to prawdziwie pyszne, soczyste owoce a głównie ananas, którego w całości pochłanialiśmy każdego dnia. To również był owocowy faworyt Julka.
Przy głównej drodze Las Galeras rozsiane są agencje turystyczne, ale takie usługi niejednokrotnie pełnią (jako pośrednicy) hotele i inne miejsca noclegowe. Mają „swoich ludzi”, których mogą polecić lub agencje sprawdzone czy pozytywnie ocenione przez turystów. Ceny są do siebie zbliżone, jak i formuła każdej wyprawy. Im taniej, tym trzeba liczyć się z tłumami w jeepie/ statku/ katamaranie/ na trasie do atrakcji. Ale droższa wycieczka również nie daje nam pewności, że w danej atrakcji będziemy na dziko sami. Według mnie mało realne. Samodzielną realizację wyprawy polecam w przypadku dobrej komunikacji w ichniejszym języku, jednak i to prędzej czy później może wiązać się z koniecznością skorzystania z czyjejś usługi, czy chcemy tego czy nie.
Fot. Wioska rybacka Las Galeras i kolejne plaże.
PLAYA RINCON
to określona przez Lonely Planet najpiękniejsza plaża świata. Dostanie się tam wymagało zorganizowania sobie transportu. Nasz gospodarz zaproponował kierowcę (najbardziej popularna i atrakcyjniejsza wizualnie - podobno - opcja), który zawiezie nas na miejsce i wróci, kiedy tylko zechcemy. Przejazd miał nas kosztować 1500 pesos. Przyzwyczajeni do samoorganizacji w każdym calu (z prowiantem na drogę), tuż po hotelowym śniadaniu oczekiwaliśmy spóźniającego się kierowcy. Przyjechał, nie znał słowa po angielsku i ewidentnie postępował według utartych tu schematów:
- podjechanie pod sklep z owocami po drodze (kiedy powiedzieliśmy że nie trzeba bo wszystko mamy, wyskoczył sprzedawca uprawiający natręctwo a nasz kierowca uznał, że chce do „bano”),
- potem podwózka w jedną część plaży (gdzie znowu przyatakowała nas pani z tutejszego comedor umawiająca się wprost na lunch w drodze powrotnej i osoby obsługujące łódkę na rzece wpadającej do morza z pięknymi namorzynowymi drzewami – tu też zrezygnowaliśmy wobec wszechobecnego niezadowolenia, bo na tego typu atrakcje wybierałam się kolejnego dnia, a Julek nie jada w comedorze),
- i niepocieszony zawiózł nas na drugi koniec (plaża ma ok 3 km), w iście turystyczne miejsce, gdzie egzotyki i piękna Rincon nie czuć. Kierowcy przekazaliśmy informację, że na pewno chcemy pobyć na miejscu około 3 godzin i ruszyliśmy w kierunku odludzia.
Znaleźliśmy swoje urocze, przepiękne zacisze, gdzie oddawaliśmy się uciechom słonecznym i wodnym, zrelaksowani spacerując w te i we w te, zaczytując się w różnych lekturach i jedząc naszego soczystego ananasa. Uznaliśmy, że wrócimy do naszego kierowcy ciut później, bo nam się podoba a on podobno jest do naszej dyspozycji. Ledwo to pomyśleliśmy, a ten odszukał nas na plaży podjeżdżając jeepem i właściwie nie licząc na sprzeciw, byśmy wsiedli do środka. Nie mogę niestety po raz kolejny potwierdzić bezinteresowności tych ludzi. Ten do końca wyjazdu był wobec nas obojętny a jak otrzymał po wszystkim opłatę, był oburzony, że za mało. Po wykonaniu telefonu do naszego gospodarza, z pokorą musiał przyznać, że to co przekazaliśmy to było jednak ustalone. Alternatywa? Wynająć sobie motor (jeśli się nie boicie, my nie jeździmy) i pojechać na cały dzień, na własną rękę, nie będąc narażonym na fochy czy miny niezadowolonego lokalsa (który przypominam nie za darmo miał nas zawieźć na plażę i z niej przywieźć).
Fot. Playa Rincon, 2018.
WODOSPAD EL LIMON
to jedna z atrakcji, które przeszły nam trochę koło nosa. Mieliśmy w planie zobaczyć ten piękny i najwyższy wodospad Dominikany, bo również znajdywał się niedaleko od nas. Ale prawdopodobnie rozmyślania nad tym, jak się do niego dostać, czy zapłacić za sam dojazd (ok 20 km) i podprowadzenie pod niego przez kierowcę ok 70 USD czy próbować na własną rękę, ograniczając się do jednej godziny odjazdu guagua i potem w tempie zwiedzając wodospad by zdążyć na kolejny i jedyny autobus do Las Galeras w rezultacie spowodowało, że zrezygnowaliśmy. Jedni twierdzą, że nie ma możliwości dotarcia na miejsce bez przewodnika, inni że z taką mapą offline jak nasza tak, choć nie ma pewności. Nas rozleniwił dodatkowo fakt, że trochę tych wodospadów w życiu widzieliśmy a Julek jakoś wyjątkowo o nim nie marzył.
Będąc na Półwyspie Samana grzechem byłoby nie zobaczyć na własne oczy jednego z piękniejszych przyrodniczych atrakcji jakim jest Park Narodowy Los Haitises. Ale o tym w kolejnym artykule.
Czy mieliście okazję poznać Półwysep Samana? Czy polecacie jakieś inne atrakcje/ miejsca, o których nie wspomniałam?
Organizacja pobytu na Dominikanie oraz po mnóstwo porad zapraszam do tego artykułu.