- Jak nazywa się indiański wódz? – Zapytał któregoś dnia Krzysiek.
- Nie wiem. – Odparłam od niechcenia.
- Kacyk:).
Spędzając kolejne i kolejne i kolejne wakacje w Darłowie, nie sposób było nie wymyślać sobie odmiennych okolicznych atrakcji. Gdy już wydawało się, że miasteczko spełniło wszelkie nasze oczekiwania i zajrzeliśmy w każdy jego zakamarek, palec na mapie wędrował pod nazwę pobliskiej miejscowości - Dąbki. Potem właściwie to nadmorskie uzdrowisko stało się również naszym obowiązkowym punktem odwiedzin przy okazji urlopu w jego sąsiedztwie.
Kolejnym, na polskiej mapie, naszym częstym punktem wypadowym na krótki weekend, był Szczyrk. Początkowy wybór był dość prozaiczny, gdyż drogę do tej mieściny usytuowanej w Parku Krajobrazowym Beskidu Śląskiego, z Warszawy pokonywaliśmy bardzo szybko trasą katowicką, jak na warunki polskich dróg.
Opuszczając hostel nie musieliśmy długo czekać przy drodze, by złapać taksówkę. Odnosiłam wrażenie, że w tym mieście jest ich więcej niż ludności. Kierowca należał chyba do niespełnionych rajdowców i dodatkowo, mimo korków, wynalazł taki dojazd do stacji autobusowej, że bezstresowo za chwilę staliśmy na poczekalni do odprawy bagażowej.
Moja miłość do gór zaczęła się dość późno, bo w ten nieodgadniony przeze mnie świat wciągnął mnie Krzysiek, gdy tylko się poznaliśmy. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, jak to się stało, że do tej pory podświadomie nic nie pchało mnie w te wyższe partie ziemi. Ale gdy już miałam okazję wciągnąć się w tę przygodę, wracałam do niej tak często, jak to tylko było możliwe.
Mimo późnego popołudnia żar lał się z nieba a okolica wydawała się być wtopiona w rozpaloną piaskowo-ceglastą pustynię. San Pedro było stworzone na wzór miasteczka westernowskiego, z niską zabudową, drewnianymi knajpami i wszędzie unoszącym się kurzem.
“Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu...” - Te słowa jako pierwsze pojawiły się w mojej głowie, gdy po długiej nocy spędzonej w autobusie, otworzyłam oko. Od dłuższego czasu jechaliśmy po pustynnej przestrzeni, niekończących się bezdrożach znanych z filmów amerykańskich o dzikim zachodzie.
Przecierając zaspane oczy, schodziłam powoli po schodkach autobusu na rześkie poranne powietrze w Pucon. Z luku bagażowego wyciągnęliśmy największe plecaki i nim zawróciliśmy na małą poczekalnię terminalu, by zorientować się w ofertach noclegowych miasteczka, dopadła nas krępa, młoda i radosna Chilijka. Spokojnie, świadomie wypowiadane hiszpańskie zdania miały zachęcić nas do oferty noclegowej hostelu oddalonego o parę kroków od stacji autobusowej.