W Dalian nie gonił nas czas, mogliśmy leniwie poddawać się błogości i nic-nie-robieniu. Podobało się, chociaż czasami człowieka ogarniało zdziwienie, że dookoła nic nie wzywa, nie każe biec i zwiedzać, zaliczać kolejnych turystycznych konieczności. I gdy tak to sobie człowiek uświadomił i pogoda się ładniejsza zrobiła (aż się popaliliśmy od słońca), i woda była jakaś taka niebałtycka (czyli idealnie chłodząca, nie za zimna), z przyjemnością spacerowaliśmy poza granice metropolii docierając do słynnej Golden Stone Beach, przy której na naturalnej ścianie zbocza umiejscowił się klimatyczny hostel. Udaliśmy się tam z prośbą o pomoc w rezerwacji biletów do kolejnej naszej destynacji, dowiadując się w międzyczasie o możliwości samodzielnego zakupu on-line. Pozostając na wysławionej "złotej plaży", obserwowaliśmy typowy dzień wakacyjny typowego chińskiego turysty.
Czas nad chińskim morzem
- Jak oni przytargali po tych stromych schodach tyle żarcia. No spójrz przecież.. - Zadziwiał się Krzysiek. - .. oni mają tonę mięsa, jakichś ośmiornic, których zapach smażenia chwilami przyprawia mnie o mdłości, po tym idą arbuzy, inne owoce których się nawet nie dopatrzę i to trwa i trwa. Czuję, że era Bruce'a Lee dawno w tym kraju minęła. - Powiedział zawiedziony Lisu, dla którego ta postać odegrała ogromne znaczenie w życiu, rozwoju fizycznym czy nawet psychicznym:).
Jako jedyny z naszej rodziny zanurzył się w nieustająco (dla mnie) zimnej wodzie morskiej, gdzie tu nawet nie można było wyczuć gruntu. Plaża była zbudowana z betonu i schodziło się do wody z betonowych schodków nieustająco obmywanych przez niespokojne fale lub kamieniach obślizgłych przez zielone glony.
W końcu również, mieszkając dłużej w jednym miejscu, po dwóch dniach poszukiwań zlokalizowaliśmy Night Market, którego forma coraz bardziej przypadała mi do gustu. Głośne, pełne wszystkiego kramiki zachęcały zapachem, aurą i nietypowymi dla nas produktami. Prawie darmowe produkty zachęcały do codziennych odwiedzin, by na świeżo przygotowywać typowo polskie posiłki pod naszego malucha. Niestety nasz apartament cierpiał na brak lodówki, więc w naszej kuchni królowały niepsujące się elementy. Julek zajadał się domowym grillem, my z radością kontemplowaliśmy lenistwo kolejnego dnia.
Gdy podjęliśmy się próby samodzielnego zamówienia biletów do kolejnej destynacji oraz wcześniejszego odbioru za okazaniem jakiegoś numerku, trzeba było udać się po nie na stację. To zadanie wziął na klatę Krzysiek, a ja na barki w gorący dzień (z każdym dniem gorętszy) podjęłam się wyprawy z Julem do jednego (z wielu) parków rozrywki dla dzieci. Trzeba przyznać, że w Dalian jest tego sporo: Forest ZOO (podobno ciekawie usytuowany lecz ze smutnymi i zaniedbanymi zwierzakami), największy (jakoby) na świecie Polar Aquarium oraz Sunasia Ocean Park (czyli takie morskie zadaszone ZOO z wszelakimi nadmorskimi akcentami). Wybraliśmy to ostatnie, jako że pogoda nie pozwalała na swobodną uciechę w miejscu pod gołym niebem przy tak wysokiej temperaturze.
Sunasia Ocean Park
Ledwo dotarłam na miejsce (pchając wózek z dzieckiem, by było szybciej), zlana byłam potem, klęłam pod nosem, ale twardo upierałam się przed Julkiem, że czeka nas wspaniała przygoda. Potężny gmach parku uzmysłowił mi, że łatwo nie będzie: tłumy, tłumy i jeszcze raz tłumy a do tego problem ze zlokalizowaniem kas co zajęło mi kolejne 30 minut na "patelni". W końcu jakiś uczynny Chińczyk (którego na siłę zatargałam do kas), pomógł zakupić mi bilety (za jedyne 110 zł za osobę; Julek nie płacił) i w gratisie dostałam jego, bo się okazało, że zapragnął spędzić ten dzień z nami. Nie wiem, na ile zrozumiał moje sugestie związane z małżeństwem i zazdrością, ale wziął maila i grzecznie się z nami pożegnał. Pozostało nam w spokoju cieszyć się ogromnym parkiem. Z tym spokojem oczywiście przesadziłam, bo w Chinach nie można na niego liczyć...
Ale było wszystko to, co dziecku potrzeba: kolorowe rybki pływające w pięknych dużych akwariach (niektóre przerobione ze starych łazienek, egipskich piramid czy łodzi podwodnych). Trzeba przyznać, pomysły na wizualizację mieli oryginalne. Mijaliśmy repliki łodzi podwodnych, wchodziliśmy do wnętrz bajkowych statków, "graliśmy" na zębach "umuzycznionych" sztucznych rekinów, mogliśmy kierować statkiem wcielając się w rolę kapitana, czy po prostu podziwiać show delfinów, fok lub obserwując pseudo naturalne warunki życia pingwinów, niedźwiedzi polarnych czy innych zimowych zwierzaków. Ogromne wrażenie zrobiło na nas podniebne kino, gdzie niczym w tunelu oglądaliśmy wizualizację świetlną życia podwodnego. Tunel w głąb prawdziwego akwarium (z rekinami, kolorowymi obłędnymi rybami i żółwiami) był zjawiskowym przeżyciem.
Spragnieni i wygłodniali wracaliśmy na domowy obiad. Tym razem Lisu zakupił surowe danie na czwartym piętrze naszego wieżowca i odczekał chwilę, jak kucharz na woku podsmażył produkty w oka mgnieniu. Szczęśliwi zajadaliśmy się miksem świeżych warzyw z aromatycznym od sosów mięsem i ryżem. Julek standardowo pochłaniał przygotowanego przeze mnie grilla.