Zastanawiacie się zapewne, po co lecieć taki kawał samolotem, by spędzić w nim parę dni? Sama nie zdecydowałabym się na weekendową podróż, gdybym nie była w USA przy okazji służbowego, tygodniowego i corocznego zjazdu całej mojej firmy w Kalifornii.
Znaleźliśmy się na północy Koh Phangan, a nasz bungalow mieścił się tuż obok Haad Yao, bardzo miejskiej choć oczywiście przyjemnej plaży. To właśnie przy niej znajdywał się nasz ulubiony 7eleven, który był najlepiej wyposażonym sklepem i jednym z nielicznych w okolicy.
Lot z Kostaryki opóźniał się o godzinę wzmagając lęk mojego męża (jego strach przed lataniem). Do mnie takie surrealistyczne zdarzenia w ogóle nie docierały. Właściwie uwielbiałam start samolotu odczuwając swego rodzaju nirvanę.
Wyspaliśmy się za wszystkie czasy. I dobrze, bo czekał nas „busy day” (aktywny dzień) w Panama City. Od jakiegoś czasu w nadziei na utrzymanie szczupłej sylwetki po ostatnich treningach i moim zatruciu (...)
Strułam się po raz kolejny… O ile przez wcześniejsze dni brzuch tylko lekko pobolewał, tak z każdą chwilą ból narastał aż kończyło się na uśmierzaniu go niezawodnymi lekami rozkurczowymi. Do tego doszło parę innych żołądkowych rewelacji. Wertowałam w głowie minione dni, by zlokalizować powód bólu.
Podróż autobusem w kierunku Morza Karaibskiego trwała w nieskończoność...
Stres.. Na granicy w Tulcan Krzysiek wywołał panikę, mnie ogarnęło zdenerwowanie, łeb pękał a wszystko to potęgowały wszechobecne informacje o tym, jaka to Kolumbia jest niebezpieczna. Byłam przemęczona rozważaniem za i przeciw.
O poranku staliśmy już gdzieś przed cukiernią w oczekiwaniu na autobus do Chimbote. Z nami czekała też grupka tubylców. Zasiedliśmy na bagażach. Ja kontynuowałam wyszywanie mojego kolibra (skrawek płótna ze szkicem, zakupiony na tutejszym bazarze.
Mimo iż czekała nas pobudka o piątej rano, nie mogliśmy zasnąć. Nieprzytomnie ciągnęliśmy za sobą nogi po powoli rozświetlanych uliczkach w kierunku „mercado”, skąd „colectivo” miało nas zabrać do bram wejściowych szlaku Santa Cruz. Wejściowych lub wejściowych, jak kto woli. Z reguły w Caraz szlak ten się kończył a zaczynał w Huaraz, ale była to alternatywa, jeśli ktoś wolał stopniowo przyzwyczajać się do ciągle zwiększającej się wysokości na trasie.
Opuszczając hostel nie musieliśmy długo czekać przy drodze, by złapać taksówkę. Odnosiłam wrażenie, że w tym mieście jest ich więcej niż ludności. Kierowca należał chyba do niespełnionych rajdowców i dodatkowo, mimo korków, wynalazł taki dojazd do stacji autobusowej, że bezstresowo za chwilę staliśmy na poczekalni do odprawy bagażowej.