TREKKING PO PARKU NARODOWYM WYSPY

Można by pomyśleć, że z Halong Bay nigdy się nie ruszymy. Faktycznie to egzotyczne miejsce bardzo nam przypasowało, ale też na spokojnie chcieliśmy się zastanowić nad kolejną destynacją gdzieś na południu Wietnamu.

Można by pomyśleć, że z Halong Bay nigdy się nie ruszymy. Faktycznie to egzotyczne miejsce bardzo nam przypasowało, ale też na spokojnie chcieliśmy się zastanowić nad kolejną destynacją gdzieś na południu Wietnamu. Niestety znowu gorzej mi było na zdrowiu, więc postanowiliśmy zweryfikować je w stolicy. W końcu tam mieli być najlepsi medyczni specjaliści a i okazało się, że jeśli chcemy podróżować po Wietnamie pociągiem (po ostatniej jeździe autobusem odechciało nam się wygórowanych ulicznych emocji), trzeba nam było właśnie dotrzeć do Hanoi.

Pożegnalne plażowanie

W Cat Ba Lisu chciał odbyć trekking po tutejszym Parku Narodowym. Ostatnio jakoś tak nie wyszło. Mnie sercem ciągnęło, umysłem wiedziałam, że tym razem nie dam rady. W naszym sprawdzonym rodzinnym hostelu planowaliśmy również spędzić moje urodziny. 18-naste;) obchody rozpoczęliśmy standardowo od plażowania, bo pogoda na to pozwalała. Wydawało się, że deszczowy początek pobytu w Wietnamie był tylko przypadkowym wybrykiem pogody. Słońce nie odpuszczało nawet na chwilę. Nawet skóra domagała się większej dawki wody. I to nie słonej. Odmianą tego plażowania był spacer wokół jednej z gór, po ścianie której puszczony był drewniany mostek. Dalej, po osiągnięciu odpowiedniej wysokości, wzdłuż pięknego wybrzeża ciągnęła się wybetonowana ścieżka. I niby te obrazy już były mi znane, ale gdy za rogiem wyłoniły się kolejne szczyty pojedynczych wysp, widok zachwycił i jakoś samoistnie porównał z krajobrazami norweskimi. Obchodząc górę, docierało się do jednej z trzech najpiękniejszych plaż wyspy -   Co. 3. Opanowana ona była przez ekskluzywny hotel z, wydawało się, przywłaszczonym dojściem do plaży. Ale tej też nie było za wiele, bo przypływ zabrał cały piasek.

Ekskluzywne świętowanie urodzin

Wieczorem chłopaki zgotowali mi świetną niespodziankę. Pod  hostelową restaurację podjechał posłaniec z pięknym bukietem z egzotycznych kwiatów (na  samą myśl, że musiałam go tu zostawić, robiło mi się przykro), a na stole wylądowała ekskluzywna kolacja złożona z owoców morza. Uwielbiam nadmorską kuchnię, ale to co zaserwował szef kuchni przeszło moje wyobrażenia smakowe. Była delikatność mięsa krabów, krewetek i ryby, zmieszane z odpowiednio połączonymi smakami ostrej papryczki chilli i świeżego imbiru, idealnie dobrane warzywa przełamane słodkością owoców. A do tego świetnie pasujące (dla mnie) czerwone wino. Byłam zachwycona i wzruszona. Na skypie pojawili się w tym czasie moi rodzice. Wszyscy odśpiewali mi sto lat.
- Mój mąż na początku był taki hojny. Teraz dostaję maleńki bukiecik i zaraz zmyka na motorze gdzieś nad morze. - Powiedziała gospodyni hostelu przynosząc w prezencie od siebie na deser półmisek soczystych owoców. Po restauracji zaczęli kręcić się przypadkowi goście, którzy widząc rarytasy na naszych talerzach, z niecierpliwością przeglądali menu. Ale tych dań nie mogli w nim zobaczyć, gdyż były skomponowane specjalnie na ten wieczór:). Tak czy inaczej knajpa reklamę dostała.

No to w góry!

Tuż przed wyjazdem do Hanoi, Lisu wyruszył na jednodniową wyprawę po Parku Narodowym Cat Ba. Mimo że w nocy rozegrała się bitwa na niekończące się grzmoty piorunów połączone ze świetlnymi rozbłyskami na niebie, co przyniosło za sobą mocną ulewę, w dzień nie spadła ani kropla deszczu. Za to wszyscy obudziliśmy się przetrąceni po nieprzespanej nocy. Odkąd wróciliśmy z Nam Cat, duszne i parne noce były nie do zniesienia. Nie dało się spać, bo człowiek pływał w łóżku we własnym pocie. Klimatyzacja i wentylator chłodziły za mocno, więc na zmianę włączaliśmy je i gasiliśmy. I tak cała trójka walczyła o sen przecinany krótkimi dyskusjami.

Tym razem Krzyśkowi trafiła się świetna pogoda. Niebo było delikatnie zachmurzone, więc duży wysiłek w górach mógł być choć trochę ułatwiony. Podobno -  bo wiem to jedynie z jego relacji - było idealnie. 4-godzinny trekking dał w kość a trasa niczym sinusoida prowadziła przez dżunglowe gąszcze. Po ulewnej nocy ścieżka była bardzo błotnista, więc parę osób zdążyło spanikować. Niejednokrotnie musieli trzymać się przy stromych wejściach jakichś lian, drzew, przytrzymywać się skalnej ściany lub iść na czworakach. W górze i na takim zazielenionym terenie dały też o sobie znać insekty, oraz jakieś dziwne białe glizdy, które (podobno, bo tak powiedział przewodnik) lubiły wpijać się w skórę. Z tym zatem nie było żartów.

Po ostrym wysiłku przyszedł czas na przyjemny lunch w typowej wietnamskiej wiosce Viet Hai Village otoczonej ryżowymi polami. Do miasta wracali morzem zatrzymując się na krótką kąpiel przy słynnej Monkey Island (czyt. Małpia Wyspa), po której faktycznie biegały gdzieniegdzie małpy.

Niestety zdjęć z wyprawy Krzyśka nie ma. Tylko ja mam siłę i chęci targać swoją ciężką lustrzankę.

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.