Gdy podjęliśmy spontanicznie decyzję o wyjeździe do Ustrzyk potwierdziliśmy warunki atmosferyczne w dwóch źródłach – Krzysiek poprzez telefon do GOPRu, ja wysłałam wiadomość do znajomej z Cisnej (z którą to przejechaliśmy Bieszczady na rowerach kilkanaście lat wcześniej). Odpowiedź była identyczna: w górach leży śnieg i jest I stopień zagrożenia lawinowego , lecz de facto oznacza to tyle, że warunki do chodzenia są w porządku a obecny stan śniegu nie wymaga raczków, co najwyżej może rakiet, które ułatwią chodzenie po topniejącej ponad metrowej pokrywie, w którą po prostu łatwo się człowiek zapada.
POŁONINA CARYŃSKA ZIMĄ
Ten wyjazd dał nam w kość, ale pozytywnie. Wniosek po nich: szanuj góry (ale to robiliśmy i szacunku nigdy nie straciliśmy:) oraz podziw dla ludzkiego organizmu (ile potrafi wytrzymać, przetrwać, jak potrafi się szybko regenerować – warto o siebie dbać:)!). Szlak na Połoninę Caryńską był „bezludny”, już na jego skraju w Ustrzykach widzieliśmy jedynie leśniczego, który potwierdził nam warunki na wyższych partiach.
Przez Polskę wyjątkowo przetaczał się front silnych wiatrów, które zbierały swe żniwa pod postacią zrywanych dachów, połamanych drzew, mocnych podmuchów wiatrów na ulicy odczuwalnych w prowadzonym aucie. Na graniach spodziewaliśmy się ich a moc mieliśmy odczuć na samych sobie, oceniając, czy brniemy w to dalej, czy schodzimy do wioski, w żaden sposób nie narażając swego zdrowia. Z normalnie 1,5-godzinnego podejścia na Połoninę, w tych warunkach zrobiły nam się 2 godziny dreptania w miejscu, ślizgania się, zapadania po pas (nie raz nabijając sobie guzy na piszczelach). Wiać zaczęło na graniach, potęgując uczucie pędu wiatru do ok 80 km/h. Moja narciarska kurtka sprawdziła się niesamowicie, lecz nie uwzględniliśmy przemoczonych do suchej nitki butów, w których w drodze powrotnej po prostu chlupało, oraz zmrożonych twarzy niczym nieosłoniętych. Mnie parę dni po tych podmuchach rozbolało ucho a dnia następnego obudziłam się z zaropiałym okiem.
Mimo wielkich oporów, Krzysiek namówił mnie na dotarcie do samego szczytu, gdzie znaleźliśmy - o dziwo – suchą deskę, a gdy na niej zasiedliśmy nie wiało. Pozostało delektować się panoramą Bieszczad. Było cudownie i była satysfakcja. W dół zbiegaliśmy.
Fot. Połonina Caryńska, marzec 2018.
TARNICA W ŚNIEGU
Kolejny dzień to podbój Tarnicy zimą, od strony Wołosatego. Podejście od Ustrzyk nie wchodziło w grę. Na graniach w tym kierunku zawsze wiało a doświadczeni podejściem zimowym na Połoninę Caryńską pozwoliło świadomie podjąć decyzję od podejścia z dolin i w głównej mierze w lesie.
To była idealna decyzja. Gdy dotarliśmy na ostatni odcinek odsłonięty dla wiatru, myślałam, ze zdmuchnie nas z grani a twarze doznają odmrożenia. Pod sam krzyż zdecydowaliśmy się nie podchodzić. W oddali widzieliśmy paru śmiałków, którzy pod pokrywą śniegu próbowali odnaleźć ślady szlaku. Nie wyglądało to ciekawie. W całokształcie podejście do Przełęczy Krygowskiego było łatwiejsze w porównaniu do wcześniejszego szlaku. O tej porze roku na Tarnicę waliły tłumy ubijające śnieg, przez co on nie zapadał się niemalże wcale od ciężaru ciała.
Tu też okazało się, że nasz brak raczków, rakiet czy chociażby ochraniaczy łączących buty z nogawkami (by nie przemoczyć skarpet) to nic w porównaniu z adidasami czy jeansami, w których wybierali się inni zdobywcy Bieszczad:). Ale widać było po twarzach, że sobie w nie plują, tak bardzo nie przemyślając warunków pogodowych o tej porze roku w górach:)
Wieczór, mimo opustoszałych Ustrzyk, nie zawiódł nas. Spontaniczne granie w Caryńskiej, śpiewy, pogaduchy do późnych godzin wieczornych i nowe znajomości to wszystko co składa się na nasze uwielbienie Bieszczad i Ustrzyk Górnych.
Fot. Tarnica zimą, 2018.