Niestety zatrucie mojego organizmu rozwijało się z dnia na dzień i na moje nieszczęście dawało się coraz bardziej we znaki z każdą godziną trekkingu do Zaginionego Miasta.
Dosłownie, bo z aligatorami, kajmanami i innymi dżunglowymi zwierzakami właśnie przyszło nam się rozstawać na dłużej.
Poranek miał być obiecujący. Czekało nas „polowanie wzrokiem” za kajmanami, które o świcie były wyjątkowo aktywne. Niestety nasz „staff” (obsługa wycieczki) zaspał i nim wygrzebaliśmy się w błocie do łódki, minęło sporo czasu. Jak się później okazało machos chyba to przewidzieli, bo nad Manu wisiała gęsta, jak mleczna zupa, mgła utrudniająca wypatrywanie czegokolwiek. Mimo to widok był nieziemski i tajemniczy.
Zmierzaliśmy szlakiem dżunglowym do jeziora Otorongo z nadzieją zaobserwowania jakichś nowych okazów. Może zabrzmi to banalnie, ale byliśmy już lekko znudzeni dostrzeganiem jedynie kolejnych gatunków ptaków czy małp.
Po kilkunastu godzinach snu obudziliśmy się o poranku lekko opuchnięci. Znowu było wilgotno. Szybkim krokiem, by zdążyć przed opuszczeniem Boca Manu, ruszyliśmy pod prysznic. Drewniane kabiny stojące na świeżym powietrzu oferowały chłodną wodę. Ja z przerażeniem poszukiwałam w porosłych po bokach pajęczynach ich domowników. To właściwie była jedyna rzecz, która przerażała mnie na samą myśl o podróży do dżungli.
Następnego dnia po nocy spędzonej w moskitierach wstaliśmy na pyszne śniadanie. Ciągle na stole lądowały jakieś nietypowe dla nas wynalazki - a to kisiel zrobiony z kukurydzy o smaku wiśni, a to najdziwniejsze napoje czy naleśniki na kształt i grubość placków z jabłkami (a zrobione np. z juki). Na nowo było duszno i wilgotno, mimo zimnego prysznica.
Podczas gdy ja starałam się doprowadzić swoje ciało do porządku przy porannej higienie, w zimnej od buchającego przez wybitą szybę powietrza łazience, w której dodatkowo z kranu leciała jedynie mroźna woda, Lisek poszedł na miasto w poszukiwaniu innego noclegu. Byłam już pewna, że musimy zmienić hostel.
Po „mate de coca”, która znów w gorącym kubku oczekiwała przed naszym namiotem, pysznej jajecznicy i musli ruszyliśmy w drogę w kierunku wioski La Playa. Tam czekał nas lunch i samochód wiozący do kolejnego campu. Dziś miało być łatwo, bo tylko pięć godzin trekkingu. O świcie żegnaliśmy wioskę, w której spało się cudownie. Widok tulących się „zakochanych” koni oraz rozbrykana czarna świnia, jakby żegnająca przybyszy, wywołały uśmiech na wszystkich twarzach.
Wkroczyliśmy do krainy bajki niczym z “Alicji z Krainy Czarów”. Dotarliśmy do najpiękniejszego tutejszego Parku Narodowego Huerquehue znanego właśnie z dżunglowych widoków, dość wysokich szczytów i przepięknych lagun.
Podczas gdy po rzece mknęły kolejne grupy na kajakach bądź na tzw. "tubach" (czyli oponach), oddając się raz mniejszemu, raz szybszemu nurtowi, my zastanawialiśmy się nad kolejną atrakcją.