Czekał nas dzień pełen emocji i podwyższone ciśnienie. Na terminalu autobusowym w Arequipie udaliśmy się do agencji, w której wcześniej zakupiliśmy bilety. Liczyliśmy dowiedzieć się, z którego sektoru odchodzi nasz autobus i „okleić” bagaże (jak przy odprawie na lotnisku). Zrobiło się jakieś zamieszanie, którego nie mogliśmy do końca pojąć. Kobieta sprzedająca nam wcześniej bilety, zawołała inną kobietę, a tamta znowu zabierając nasze bilety gdzieś zniknęła..
O Peru marzyłam od zawsze. Skąd to się wzięło w mojej głowie, że tak podświadomie pchało w te rejony świata? Nie potrafiłam tego wytłumaczyć, choć z każdym krokiem pokonywanym na tej tajemniczej ziemi, każda cząstka mego ciała czuła się jak u siebie, jakby kiedyś już tu była i odwiedzała stare zakamarki.
Sen na wysokości nie należał do najlepszych przeżyć. Mimo zmęczenia oczy nie chciały się zamykać. Znowu pojawił się tępy ból głowy w akompaniamencie zatkanego nosa. Wszystko utrudniało wypoczynek a ja odnosiłam wrażenie, że po pięciu minutach od podjętych prób zaśnięcia, urządzono nam pobudkę. Okazało się, że w tych uciążliwych dolegliwościach nie byłam osamotniona.
Otępiający ból głowy. Znowu. Stawałam się coraz bardziej osłabiona i zakatarzona. Nie wiedziałam, czy to przeziębienie, czy w nosie nadal zalega mi ten wszechobecny boliwijski kurz. Nie przyszło mi do głowy, że tak mogłaby objawiać się „choroba wysokościowa”.
Z niewzruszoną miną, odziany w służbowy mundur, celnik przeglądał starą księgę z istotnymi informacjami. Szukał na liście Polski i danych wizowych. Palec zatrzymał się na wybrudzonym papierze, zamknął z hukiem informator, i równie bezemocjonalnie wbił nam w paszportach wizę. O nic nie pytał.
Podczas gdy polskie rodziny szykowały się z wielkanocnymi święconkami do kościoła, my wyjątkowo odczuwaliśmy samotność i tęsknotę za naszymi bliskimi. Ten rodzinny czas przyszło nam spędzić w Salcie, na wyjątkowo ciepłej o tej porze roku północy Argentyny.
Sen pod osłoną namiotu nie należał do najlepszych, najcieplejszych czy najwygodniejszych. Poza silnym wiatrem cały czas mocno padało. Materiałową pokrywą rzucało na wszystkie strony a nad ranem zastanawiałam się, jak to możliwe, że jeszcze mamy dach nad głową.
W Patagonii pada codziennie. Jeśli nie jest to mały deszczyk przy słońcu okraszający głowy, to na pewno spotka nas rzęsista ulewa. Mieliśmy okazję poznać te trudniejsze warunki.
Jakim cudem straciliśmy jeden dnia podróży? Gdyby nie rozmowa telefoniczna z przyjacielem, żylibyśmy w przeświadczeniu, że w Torres del Paine możemy spędzić trzy dni. Pomyłka kosztowałaby nas spóźnienie się na cholernie drogi rejs, nad których debatowaliśmy ostatnio pół dnia. To byłoby jednoznaczne z jechaniem na koniec świata do Ushuaia na marne i nie odbycie luksusowej wycieczki.
“Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu...” - Te słowa jako pierwsze pojawiły się w mojej głowie, gdy po długiej nocy spędzonej w autobusie, otworzyłam oko. Od dłuższego czasu jechaliśmy po pustynnej przestrzeni, niekończących się bezdrożach znanych z filmów amerykańskich o dzikim zachodzie.