SHENZHEN - CZAS PRZEKROCZYĆ GRANICĘ

Gdzieś wewnętrznie odczuwaliśmy potrzebę zwolnienia, zastanowienia się nad kolejną destynacją, miejscem, które prawdziwie nas zaskoczy, zauroczy i rozkocha.

Gdzieś wewnętrznie odczuwaliśmy potrzebę zwolnienia, zastanowienia się nad kolejną destynacją, miejscem, które prawdziwie nas zaskoczy, zauroczy i rozkocha. Byliśmy zmęczeni wielkimi Chinami, nieustającym gwarem, przepychaniem w każdej możliwej kolejce, plucia na ulicach, smrodu miejskich toalet, rozpędzonych pojazdów (samochodów, motorów, motorowerów), wysokich cen przejazdów a niesatysfakcjonujących atrakcji na miejscu. Chiny w moim odczuciu nie były dla dziecka. Czas to było zmienić.

Rozważania nad kolejną destynacją

Zdecydowaliśmy się w ostatniej chwili zrezygnować z pobytu w Hong Kongu, gdzie wjechaliśmy tylko po to, by "aktywować" naszą drugą wizę chińską. Z tego, co się zorientowaliśmy miasto było może i nawet spokojniejsze oraz anglojęzyczne, lecz zbyt drogie na nasz backpackerski budżet z dzieckiem. Poza tym to było kolejne wielkie miasto, a nocleg w pokoju o powierzchni między 8 a 10 metrów (gdzie po moskiewskim mamy klaustrofobiczną traumę) nie wchodził w grę. Te o większych gabarytach były dostępne, lecz tylko w luksusowych hotelach i kosztowały parę tysięcy złotych. Dodatkowo jedyną, choć najlepszą atrakcją, jaką mogliśmy zgotować dziecku to wyjście rodzinne do Disneyworldu za ponad 400 zł za komplet. Uznaliśmy, że zachwyt u Julka przerodziłby się szybko w zmęczenie i nadal jest na taki drogi park rozrywki za mały, by to miało sens.

Postanowiliśmy złapać oddech w mieście przygranicznym (14-milionowym) Shenzhen. To była ogromna metropolia z potężnymi wieżowcami i odnosiło się wrażenie, że w ciągu pięciu minut każdego dnia powstawało tu ich coraz więcej. Godziliśmy się nawet na niewystawianie nosa z naszego klimatyzowanego ekskluzywnego apartamentu za 120 zł za noc. Mieliśmy czas na wyznaczenie kolejnego punktu na mapie wprawy i jednogłośnie padło na Wietnam. W sierpniu magiczne wybrzeże zachęcało do egzotycznego odpoczynku przy odpowiedniej i przyjemnej pogodzie. Pijąc kawę na 26 piętrze naszego wieżowca, z widokiem na miasto, ocenialiśmy powietrze na ciężkie do jakiejkolwiek aktywności pod gołym niebem. Wyczuwalna temperatura to około 40 stopni. Jedyne, na co się zdecydowaliśmy to posiłki w pobliskich knajpach, zakupy w dużym supermarkecie na parterze oraz relaks w pobliskim parku, który wizualnie mógłby konkurować z niejednym rozsławionym chociażby w stolicy Chin. Nie posiadał jedynie klasztorów ani zabytków, ale oczy cieszył soczyście dziką przyrodą.

Przedłużyć wizę

Formalności związane z wbiciem kolejnej pieczątki do paszportów (przekroczeniem ponownym Chin) było męczące i wydawało się, że trwa wieki. Ze stacji kolejowej w Luohu należało przejść niekończącymi się korytarzami do przeprawy chińskiej, w ogromnym tłumie zlokalizować swoją kolejkę i zorientować się w konieczności wypełnienia dokumentów wyjazdowych, przejść następnie kolejnym długim korytarzem do granicy Hong Kongu, wykonywać podobne czynności a na koniec wsiąść do pociągu w kierunku Hong Kongu i nim wrócić. Po tej ostatniej odprawie nie można było po prostu odwrócić się i zrobić tego samego w odwrotnym kierunku. Należało pamiętać, że wraca się na tą samą stację, bo kursują tu 2 pociągi na dwie różne i bardzo oddalone od siebie stacje Shenzhen. Całość od wyjścia z domu (bo dodam, że zlokalizowanie stacji metra bez mapy i bez możliwości zdobycia wskazówek od nieanglojęzycznych przechodniów to jak walka z wiatrakami), zajęła nam bagatela 6 godzin. Nie było szansy na dotarcie do HK i z radością w upale zaliczanie każdych możliwych jego atrakcji.

Po czterech dniach ruszyliśmy nocnym pociągiem do Nanning. Wydawało się, że przeżyliśmy już każdy standard i każdą opcję przejazdu koleją w Chinach. Myliliśmy się... To było najbardziej męczące przeżycie nocne tej podróży. Ostatni raz nie spałam tyle podczas pożegnalnej nocy w mongolskiej jurcie.

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.