Gdy na stole, tuż przede mną, postawiono talerz z – dziwnie dla mnie brzmiącą nazwą – ceviche, nie wiedziałam, czego się spodziewać. Wiedziałam tylko, że zamówiłam coś z owocami morza i miałam pewność, że będzie świeże i powinno mi smakować. Nie zdawałam sobie sprawy, że przyjdzie mi skosztować potrawy z surowizną i że nie zapomnę jej już nigdy. Myślę, że przypadłaby do gustu fanom sushi, lecz ta przystawka należy do dość ostrych. Chilli jest tu jednak użyte z umiarem.
To kolejny bardzo popularny, smaczny i prosty przepis peruwiański na słoną przekąskę czy danie obiadowe. Można je kupić na ulicach Peru na wynos, jak empanady, lub zjeść podczas menu al dia z dodatkiem warzyw. Podstawowym składnikiem „papa rellena” jest ziemniak – równie popularny w Ameryce Południowej jak kukurydza.
Mimo iż czekała nas pobudka o piątej rano, nie mogliśmy zasnąć. Nieprzytomnie ciągnęliśmy za sobą nogi po powoli rozświetlanych uliczkach w kierunku „mercado”, skąd „colectivo” miało nas zabrać do bram wejściowych szlaku Santa Cruz. Wejściowych lub wejściowych, jak kto woli. Z reguły w Caraz szlak ten się kończył a zaczynał w Huaraz, ale była to alternatywa, jeśli ktoś wolał stopniowo przyzwyczajać się do ciągle zwiększającej się wysokości na trasie.
Opuszczając hostel nie musieliśmy długo czekać przy drodze, by złapać taksówkę. Odnosiłam wrażenie, że w tym mieście jest ich więcej niż ludności. Kierowca należał chyba do niespełnionych rajdowców i dodatkowo, mimo korków, wynalazł taki dojazd do stacji autobusowej, że bezstresowo za chwilę staliśmy na poczekalni do odprawy bagażowej.
Wracając zeszłego wieczoru do hostelu spotkaliśmy grupę surfingowców, z którymi Darek wdał się w rozmowę a po chwili był już z nimi umówiony na następny dzień na wspólne poszukiwanie fal w Zatoce Paracas. Przed piątą rano poszłam nieprzytomnie do jego pokoju obudzić go, bo nie miał zegarka. Sami wstaliśmy po siódmej na wykupione na dzisiejszy dzień wyprawy – łodzią na Islas Ballestas i zwiedzanie Parku Narodowego Paracas.
Podczas gdy ja starałam się doprowadzić swoje ciało do porządku przy porannej higienie, w zimnej od buchającego przez wybitą szybę powietrza łazience, w której dodatkowo z kranu leciała jedynie mroźna woda, Lisek poszedł na miasto w poszukiwaniu innego noclegu. Byłam już pewna, że musimy zmienić hostel.
Po minionej nocy okazało się, że wszyscy mieliśmy problemy ze spaniem spowodowane wysokością. Dlatego żywiliśmy nadzieję na odespanie w porannym autobusie do Cuzco. Niestety i tam się nie udało, bo: a to trzęsło, a to długo jechał i jakoś ogólnie nie wychodziło.
O poranku udaliśmy się na mały rekonesans Puno. Wieczorem miał dojechać do nas z Limy, poznany przez hospitalityclub, Arturo. Przez długi czas przedwyjazdowej korespondencji to właśnie on poszerzał moją wiedzę na temat Peru jak i praktykował ze mną język hiszpański a to mailowo a to telefonicznie. Podobnie jak z Claudią, znaliśmy się tylko wirtualnie, chociaż w jego przypadku zyskałam kontakty do polskich znajomych, którzy mogli potwierdzić, z kim mam do czynienia.
Obudziliśmy się jak w zegarku. Po porannej higienie udaliśmy się pod wiatę, gdzie czekało już na nas aromatyczne i energetyczne śniadanie. Nasz przewodnik, zaledwie dwudziestojednoletni, nie był kucharzem, ale dania pomagała przyrządzać mu właścicielka tego „hostelu”. Na talerzach czekały na nas omlety z bananem i dżemem, a do tego kawa z mlekiem.
Zasnęłam w lekko trzęsącym się pojeździe, nim zdążył ruszyć. Za oknem nadal roztaczał się zmrok. Przymusowego wybudzenia mój organizm chyba nawet nie zarejestrował. O świcie do hostelu zapukał oczekiwany i spóźniony przewodnik Pablo. Lunatycznie dreptaliśmy za drobnej postury młodzieńcem wprowadzającym nas do autobusu przepełnionego turystami.