piątek, 19 czerwiec 2009

TAGANGA. HISTORIE ZEBRANE.

Dni mijały powoli, gorąco i leniwie. Popadliśmy w pewnego rodzaju uroczy marazm, podczas którego czas jakby się zatrzymał, monotonnie wykonywaliśmy te samo czynności, choć świadomie i w pełnej błogości.

Rano pichciliśmy sobie śniadania z produktów zakupionych w wiosce a potem zajadaliśmy się nimi na naszym tarasie. Krótka siesta wymuszana była wszechobecnym zaduchem i stojącym powietrzem, które usypiały w kilka sekund.

Z hostelu docieraliśmy do plaży kamienistymi schodkami w kilka chwil i tu wylegiwaliśmy się całe dnie robiąc przerwy na: częstą kąpiel w morzu (chłodząc się tym samym przed żarem lejącym się z nieba), soki (od zaprzyjaźnionej już "negrity"), zakupy czy obiady (również przyrządzane w hotelu samodzielnie lub od czasu do czasu zakupione w jakimś barze). Wszystko kończyło się leżakowaniem w hamakach często uwieńczanym niekontrolowanym snem. Wieczorem znowu witała nas plaża i poznawanie życia nocnego Tagangi opatulonej egzotyczną salsą, rumbą lecącą z głośników albo reggae wyśpiewywanym przez latynoskich "dredziarzy" w akompaniamencie gitar i spontanicznie tańczących na ulicach ludzi. 

SALSA, RUMBA, REGGAETON

Przez Tagangę wiódł główny "deptak" – ot taka piaszczysta droga, wzdłuż której można było kupić różne wisiorki, hamaki czy inne wyroby tutejszej społeczności, poobserwować „fire show”, zasiąść na dobrej kawie czy schłodzonym mojito. Pierwszy wieczór spędziłam na internecie nadrabiając zaległości blogowe a Krzysiek postanowił poznać wieczorne obyczaje i zlokalizować jakieś klimatyczne knajpki. Relacja Lisa (przystosowana do odczytania przeze mnie):

 

„Trafiłem do baru, w którym leciała muzyka na żywo a wygrywana była przez staruszka z zapierającym dech w piersiach głosem i dwóch młodocianych kompanów – ciemnoskórego Latynosa i jaśniejszej karnacji dredziarza dopełniającego show hiszpańskim rapem. Dosiadł się do mnie Szkot, któremu w głowie szumiało już dobre parę procent. Rozgadał się o życiu a przede wszystkim o tym, jak to on nienawidzi “gringos” (czyt. Amerykanów). Sam wiele lat mieszkał w Stanach Zjednoczonych, po czym wyprowadził się do Kolumbii i mieszkał tu od siedmiu lat. Z nienawiścią wypowiadał się o komunizmie. - Lisu, gdy udaje się do knajpy, liczy na wysłuchanie w spokoju paru dobrych kawałków muzycznych, nie lubi wchodzić w głębsze dyskusje, lecz mimo to uważnie wysłuchał Szkota, po czym sam dodał od siebie historię o komunizmie w Polsce. - Szkot należał ewidentnie do osób, które wolały mówić niż słuchać, więc po chwili powiedział, że idzie do toalety i zniknął z knajpy. Nie przejąłem się tym bynajmniej i w spokoju wczuwałem w rytmy “Chan chan” Buenavisty wykonywanej przez leciwego staruszka Sancheza. Kontynuowałem potem wieczór na plaży, gdzie tłum jakby mnożył się z każdą chwilą a jakaś grupka turystów rozpaliła sobie ognisko. Nie minęła chwila, jak jeden z chłopaków krzyknął do mnie po angielsku:

Chodź do nas!

A po co? – Zadałem (wiem, wiem) dziwne pytanie, nie mając wielkiej ochoty na kolejne dyskusje. W tłumie nastąpiła oczywista konsternacja. Gdy jednak zorientowałem się, że do ogniska wołali mnie muzycy wygrywający na gitarach, poszedłem w nadziei na ciąg dalszy umuzycznionego wieczoru. Niestety okazało się, że chcieli, bym zrobił im zdjęcie..”

SEN, POSIŁKI, PLAŻOWANIE...

Wpadliśmy w pewnego rodzaju trans. Śniadanie, plażowanie przy akompaniamencie pysznego soku, kawy od chodzącej po plaży z termosem rubasznej Murzynki i notorycznego nurzania się w choć trochę chłodniejszej od powietrza wodzie. Jadaliśmy głównie posiłki sporządzone samodzielnie. Czasem zdarzała się przekąska na mieście. Gdy jednego dnia na obiad postanowiliśmy zrobić sobie kotlety z piersi kurczaka, na mnie padło, by ruszyć leniwy tyłek do sklepu i zakupić odpowiednie produkty. A że nie pamiętałam nazwy “piersi kurczaka” po hiszpańsku, niewiele myśląc potrząsnęłam biustem ukrytym pod kostiumem kąpielowym w małym sklepiku i sprzedawca z uśmiechem od razu przyniósł mi o co prosiłam:). Od tej pory widząc mnie w sklepie witał uśmiechem. Można by rzec, stałam się stałym bywalcem marketu tym bardziej, że w wiosce nie było ich zbyt wiele.

Na tarasie po spałaszowaniu solidnego posiłku, wygrzewaliśmy pełne brzuchy, co chwilę dokarmiając resztkami żebrzącego szczeniaka rottweilera właścicieli a żółwi jakimiś kawałkami zieleniny. O tych akurat nasi gospodarze najzupełniej w świecie zapomnieli. Głodomory siedziały w skrytce na dworze, w upale tylko z zeschniętą trawą.

GORĄCE NOCE W TAGANDZE

Wieczorem, zachęcona opowieścią Lisa o panującym na wiosce muzycznym klimacie, postanowiłam doznać tych samych emocji i dałam się zaprowadzić do jego, już ulubionej, knajpki. Podobnie śpiewał ten sam skład muzyków. Zachrypły głos staruszka poruszał serca a na ladzie baru pojawiały się kolejne mojito z dużą ilością skruszonego lodu. To był mój napój na wieczór. Krzysiek pozostał wierny shotom rumu. No i postąpił rozsądniej a moja czujność odnośnie tego, co jem i piję została uśpiona. Przez naszą dość widoczną euforię wywołaną zdolnościami wokalnymi Sancheza, ściągnęliśmy jego uwagę na siebie. Podszedł do nas w przerwie od kolejnego seta, by porozmawiać. Miłym zaskoczeniem była jego szczególna radość z informacji, że jesteśmy Polakami. Okazało się, że nawet jedna z piosenek na jego samodzielnie “wydanej” płycie była dedykowana serdecznej przyjaciółce – Teresce. Później zaprezentował owy utwór a my tym samym czuliśmy się mu jakoś bliżsi. Zakupiliśmy płytę z osobistym podpisem wykonawcy a po koncercie w knajpie delektowaliśmy się jeszcze spontanicznym tańcem młodych ludzi tuż u jej progu. Część chłopców dudniła w bębny a towarzysząca im para tańczyła rumbę na przemian z salsą.

Wracając brzegiem morza do pokoju przyglądaliśmy się pięknie rozjaśnionej plaży. Ogromne latarnie jak na stadionie oświetlały wodę. Bez strachu można było skorzystać z kąpieli nawet o tej porze.

PLAYA GRANDE

Czas było zebrać się do kupy i stawić czoła totalnemu rozleniwieniu organizmu. Zastanawialiśmy się, czy na ten stan miały wpływ również pobliskie dżunglowe lasy. Postanowiliśmy zbadać pobliską Playa Grande. W to magiczne miejsce można było również dotrzeć od strony morza wynajętą u tubylców motorówką. Ale my zdecydowaliśmy się na darmową opcję. Szliśmy bokiem wzgórza wypalonego słońcem i porośniętego kaktusami. Żar nie był dla nas łaskawy. Pokonywaliśmy raz skamieniałe piony, raz bujniejsze tereny cały czas z widokiem na mniejsze czy większe zatoki. Gdy po półgodzinnym spacerze dotarliśmy w końcu do słynnej plaży, zapomnieliśmy o skwarze i cieszyliśmy oczy krajobrazem. Ostatnimi stromymi schodami zeszliśmy na biały piasek z lazurową wodą. Ledwo rozłożyliśmy ręczniki a już marzyliśmy o zanurzeniu się w chłodnej wodzie. Czas wolno płynął, umilany – o dziwo że to piszę – nagabywaniem tubylców a to o wypożyczenie materaców do pływania, leżaków, zachęcania do zjedzenia posiłku w pobliskiej knajpce czy masażu chodzących po plaży Latynosów. Wyjątkowo mnie to nie męczyło a nawet gotowa byłam się skusić na pachnący kokosowym olejkiem masaż tym bardziej, że obok skorzystała z niego jakaś turystka i od samego patrzenia się relaksowałam. Niestety Krzysiek stanowczo nie zgadzał się ze względu na fakt, iż był wykonywany przez mężczyznę. I tym sposobem zaoferował się, że sam mi w domu zrobi za darmo:). Ale znając tego mojego rehabilitanta od lat i jego chęci do masażu bliskich osób wiedziałam, że chce mnie tylko zbyć a przede wszystkim odciągnąć od tego pomysłu. Planowałam skorzystać z masażu przy kolejnej okazji, jeśli tylko nie dotrzymałby obietnicy.

Rejony Tagangi, a  głównie słynny Park Tayrona, słynęły z pięknej rafy koralowej i tanich kursów nurkowania. Przez nasze lenistwo spowodowane w dużej mierze gorącem, nie spróbowaliśmy tu swych sił podwodnych, ale sami ze swoimi okularkami do nurkowania na zmianę przemierzaliśmy wodny świat. Lisa najpierw goniła ławica ciekawskich, małych rybek a ja odkryłam mnóstwo oryginalnych okazów: a to kolczastą, upodabniającą się do piasku rybę, a to jaskrawo żółto-lazurową czy srebrzyste ławice mieniące się w promieniach słońca wpadających do morza. Długo nie wytrzymaliśmy na tej „patelni” a wracając z plaży zahaczyliśmy o jakąś przydrożną budkę z przysmakami. Później jednak okazało się, że to co zamówiliśmy nie było do końca niczym pysznym, ale na pewno było nowością. Na papierowym jednorazowym talerzyku dostałam jakby zasmażane flaczki z limonką. Były tak tłuste, że miałam wrażenie jakbym jadła smalec w granulkach, ale nie wypadało mi zrobić niesmacznej miny przy sprzedawczyni.

DROBNE SPRAWUNKI

Idąc za ciosem i igrając z naszym lenistwem, udaliśmy się do pobliskiej agencji turystycznej, gdzie zdecydowaliśmy się na organizowaną wyprawę do Zaginionego Miasta (trekking mający trwać pięć dni) i zaplanowaliśmy jednodniową podróż do Parku Tayrona. Sama oferta wyprawy do Ciudad Perdidad (hiszpański odpowiednik do Zaginionego Miasta) dawała zniżkę pod postacią: albo niższej ceny za wypad do owego „miasta” albo gratisowe wejście do parku. Wybraliśmy tą drugą opcję, gdyż i tak planowaliśmy zobaczyć te majestatyczne i niezapomniane magiczne plaże Tayrona. Gdy wróciliśmy na hotelowy taras, nie zapomnieliśmy dokarmić hotelowe żółwie, w przeciwieństwie do ich prawowitych właścicieli. 

Po południu ruszyliśmy do Santa Marta, by zrobić większe zakupy spożywcze w jakimś markecie i może skorzystać z usług fryzjerskich. A że zakupy w dużym supermarkecie i wcześniejsze błądzenie po centrum miasta nas zmęczyło, zasiedliśmy na jakimś fast-foodzie na szybką przekąskę. Zlokalizowaliśmy też fryzjera. Krzyśkowi standardowo ogolili głowę, bo nie rozumieli naszej wizji jego fryzury. Nawet ja zaryzykowałam zasiadając na fryzjerskim fotelu z nadzieją na jakieś odważniejsze obcięcie. Ale gdy fryzjerka wyjęła mi zdjęcia przykładowych fryzur niczym z lat osiemdziesiątych, pozostałam przy skróceniu tylko końcówek. Nie chciałam aż tak zaszaleć, by mi zrobili z głowy jakiś cyrk, skoro prostych wytycznych odnośnie głowy Lisa nie rozumieli.

Obładowani zakupami na kolejne dni wróciliśmy do Tagangi. Wieczorem znów zasłuchiwaliśmy się w muzyce dobiegającej z zatoki. Tym razem jednak postanowiliśmy spokojnie spędzić końcówkę dnia na tarasie, w hamaku.

W kolejnym artykułe przeniesiemy się do magicznego Parku Narodowego Tayrona - jednego z najpiękniejszych na świecie.

Fot. Taganga oraz Playa Grande (2009)

8 komentarzy

  • Asia
    Asia poniedziałek, 08 luty 2016

    Bo wiesz Agata.. mi wystarczy do szczęścia nurkowanie z rurką. Pamiętam, że w Tagandze musielibyśmy decydować się na co najmniej tygodniowy kurs, a na to brakło czasu. Woleliśmy tygodniową przygodę a la Indiana Jones, o której zaraz napiszę:)

  • Agata
    Agata poniedziałek, 08 luty 2016

    Słowem sielanka :) fajosko to wszystko brzmi, ale że na tanie nurkowanie nie poszliście! oj oj ... :)

  • Asia
    Asia niedziela, 07 luty 2016

    Miałam niestety w swoim życiu różne niefajne sytuacje z fryzjerem w roli głównej, więc nie chciałam sobie psuć humoru gdzieś na końcu świata, w raju:) z odrastaniem byłoby gorzej:)

  • Łukasz | Kartka z Podróży
    Łukasz | Kartka z Podróży sobota, 06 luty 2016

    No właśnie nie należy marudzić i wybrzydzać, tylko z pokorą zgodzić się na każdą finezję fryzjera. Jest to nieodłączny element poznawania nowych miejsc w podróży.

  • Asia
    Asia piątek, 05 luty 2016

    Czyżbyś Pat wybierała się do Kolumbii? Już zazdroszczę...

  • Asia
    Asia piątek, 05 luty 2016

    Jest naprawdę wiele, by czuć się jak w bajce:)

  • Pattravel
    Pattravel piątek, 05 luty 2016

    Na dzisiaj, opisywane przez Ciebie miejsca nic mi nie mówią. Niebawem jednak planuję wrócić do Ciebie i po 1. wykorzystać wszystkie informacje, a po 2. skonfrontować to z rzeczywistością :)

  • polaczkropki.pl
    polaczkropki.pl piątek, 05 luty 2016

    Plaża, nurkowanie, miasteczka, fireshow - tam jest chyba wszystko:)

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.