wtorek, 19 maj 2009

SURFINGOWAĆ W P. HERMOSA

Surfingowcem każdy być może… Czy oby na pewno?:)

Surfingowcem każdy być może… Czy oby na pewno?:)

Po sytym śniadaniu jeszcze w nadmorskim Paracas wylądowaliśmy przy – jakoby – niebezpiecznej Panamericanie. To co na początku wydawało się być dla nas niemożliwe z powodów bezpieczeństwa, teraz było jakimś żartem. Nie wiem, skąd biorą się opowieści o zagrożeniach czyhających w niektórych miejscach świata. Siedzieliśmy teraz na Panamericanie, w jednej z przydrożnych budek popijając kawę z kubka i oczekując na autobus. A pomyśleć, że jeszcze parę dni temu odradzano nam nawet minutowe czekanie w tym miejscu. Darek wykorzystywał ostatnie chwile przy ulicy wypatrując „swojego” taksówkarza. Cóż, Peruwiańczyk skorzystał prawdopodobnie z daru losu i sprzedał wartościowy ekwipunek roztrzepanego turysty. Za te sole mógł długo pożyć bez potrzeby jeżdżenia na taksówce.

PANAMERICANA

Na Panamericanie każdy wydawał się być uśmiechniętym a łapanie busa też przyszło sprawnie. Nie wyobrażajcie sobie tylko, że choć na chwilę opuściła nas wyczulona czujność. Mimo pozornie miłego otoczenia, nie traciliśmy poczucia miejsca. Staraliśmy się wtapiać w otocznie mało szykownym ubiorem. Lekko znoszonymi ciuchami i brudnymi plecakami nie przyciągaliśmy niczyjej uwagi. Choć oczywiście koloru skóry nie da się oszukać.

Teraz biegliśmy przez ruchliwą trasę widząc stojący lecz szykujący się do odjazdu autobus. Gdy zapakowaliśmy już swoje bagaże a Krzysiek zorientował się, że nie ma w nim toalety, krzyknął, że koniecznie musi skorzystać z WC. Pobiegł bez namysłu do budek po drugiej strony ulicy. Zniecierpliwieni kierowcy zaczęli wykrzykiwać, że się spieszą i nie mogą na nas dłużej czekać na nowo wyjmując bagaże z luku. Głośne „vamos, vamos!” (jedziemy, jedziemy) poruszyło Darka.

- Jakie „vamos”? Minuta! Jak tak to dla Was zawsze „mañana” (jednym słowem: „wszystko na jutro”; z niczym się nie spieszą i nie stresują na co dzień).. - krzyknął Darek i sam pakował bagaże z powrotem do luku. Młody łepek z „obsługi autobusowej” zaczął się śmiać pod nosem powtarzając cicho po Darku – „mañana”:). No i poczekali, bo wiedzieli, że turysta mówił szczerą prawdę. Podróż trwała jakieś trzy godziny a kierowca wysadził nas gdzieś po środku Panamericany na wysokości Punta Hermosa, ale też tylko dlatego, że Darek mu o tym przypomniał, bo.. by przejechał:). Z ciężkimi bagażami i dwoma deskami Darka szliśmy do pierwszego sklepu surfingowego naszego docelowego miasteczka. Nie minęła chwila a już dreptaliśmy nad ocean z właścicielem sklepu, który chciał wskazać najlepsze punkty surfingowe a przy okazji sam wskoczył w piankę, by skorzystać z okazji i popływać z Darkiem. Popylał teraz na bosaka z nami przez jakieś złomowiska i śmietniki obrzeży Punta Hermosy.

ŁAPAĆ FALE

Dotarliśmy do punktu surfingowego, do którego planowaliśmy udać się następnego dnia. Była to Playa de Silencio. Kolejne to: Senoras i Caballeros, gdzie jak foki w wodzie pływali już inni surfingowcy. Darek też szybko wskoczył w ubranie “foki” i już łapał pierwsze fale tej mieściny. Lisek postanowił spróbować swoich sił dnia następnego a teraz nastrajał się tylko do nowego wyzwania. Wykorzystując wolny czas zaczął biegać wzdłuż willi surfingowej elity a ja zasiadłam na wyrzuconym przy brzegu kutrze i pisałam dalej pamiętnik. Otoczenie stwarzało mi wyśmienite warunki: szum morza, zapach słonej wody i wille ciągnące się wzdłuż wybrzeża.

Gdy o zmroku Darek wrócił do nas, zebraliśmy się do poszukiwania noclegu. Było coraz ciemniej. A że skierowano nas do centrum Punta Hermosa to tak szliśmy i szliśmy.. Aż obrotny Darek wyszedł na ulicę i gdy nadjeżdżał samochód z peruwiańskim małżeństwem, zatrzymał ich i po minucie rozmowy wszyscy z bagażami jak betki wypchaliśmy środek auta. Ja siedziałam pod deską Darka, bo już nie było miejsca w dogodniejszej pozycji:). Po krótkim krążeniu po okolicy, tubylcy podwieźli nas do hostelu przy głównej ulicy. I o ile z zewnątrz wyglądał dość obskurnie, to w środku okazał się bardzo klimatyczny i za rozsądną cenę. W hostelu też okazaliśmy się jedynymi gośćmi. Przypadkiem do dyspozycji mieliśmy piękny taras, gdzie każdy kolejny wieczór spędzaliśmy na wspólnym przygotowywaniu kolacji. Co wieczór towarzyszył nam „rechot” tutejszego śmiesznego ptaka. Wyglądem przypominał polskiego szpaka, ale dźwięki bynajmniej nie należały do ptasich:).

PRÓBY SURFONGOWE LISA

Rankiem chłopcy zebrali się do wyjścia nad ocean. Uznałam, że szósta rano zdecydowanie należy do mojego snu, lecz chętni zdjęć „surfingowcy” nie dali mi pospać. Rozbudzona szłam za nimi po budzącym się po nocy miasteczku. Ubranie przez Liska pianki tył na przód nie wróżyło dobrze:). Chłopcy otuleni przylegającym lateksem dreptali na bosaka w kierunku plaży Silencio. Gdy stromym zboczem dotarliśmy do pustej o tej porze “playa”, zaczęli rozgrzewać się do pływania. Po wstępnych ćwiczeniach przyszedł czas na pierwszą próbę surfingową Krzyśka. A nie było to takie proste, bo czekali na właściwą falę, by wskoczyć do wody. Biedny Lisek najpierw zaplątał się w linkę przymocowaną do deski, potem się z niej zsunął, by w końcu wylądować w wodzie. A gdy nadeszła fala, skotłowała go aż opił się wody. Wystraszony wychodził z morza, bo pomieszały się mu kierunki a przywiązana do nogi deska z powrotem ściągała go do wody.

Później poszło trochę lepiej, bo ponad pół godziny pływali po spokojnej otchłani oceanu. Niestety Lisu obawiał się prób wpływania na wysokie fale. W trakcie ich nieobecności robiłam zdjęcia wschodzącego nad plażą słońca. Znudzona oczekiwaniem, zbierałam się do powrotu do hostelu, gdy chłopcy wrócili na brzeg. Lisu był wykończony i stwierdził, z szacunkiem do ogromu i potęgi morza, że ten sport raczej nie jest dla niego.

MENU DNIA: OWOCE MORZA

Marzyliśmy o śniadaniu i drzemce. Darek wrócił we wczorajsze miejsce, by surfingować dalej. Potem spotkaliśmy się w rozgrzane południe, by opalić trochę swe białe ciała. Wygłupialiśmy się jak dzieci albo to ćwicząc albo próbując swych sił z ogromnymi przybrzeżnymi falami. Plażowanie zakończyliśmy pyszną kawą w jednej z “reaggowych” knajpek tuż nad oceanem. Powoli kończyły się nam fundusze a Punta Hermosa nie posiadała żadnego bankomatu, więc wsiedliśmy w jeden z przejeżdżających tu dość często busików i popędziliśmy do pobliskiego marketu. Miejsce okazało się dość luksusową halą oferującą smakowite dania z menu al dia. W towarzystwie bardzo gościnnego właściciela zjedliśmy smakowite dwudaniowe posiłki z owoców morza. Peruwiańczyk z zaciekawieniem słuchał opowieści o Polsce, co chwilę podstawiając pod nos różne przekąski. A to wszystko za jedyne piętnaście złotych od osoby.

Powrót minął szybciej a umilany był towarzystwem czteroletniej Latynoski, która zabawiana przez nas poczęstowała nas na koniec ciasteczkami, które trzymała w swojej małej, różowej torebeczce.

Po kolejnym wieczorze spędzonym na tarasie naszego “refugio” (taka forma peruwiańskiego hostelu ) i paru godzinach w pobliskiej kafejce internetowej udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Jutro czekała nas podróż do Limy. Liczyliśmy, że w stolicy uda nam się podjąć ostateczną decyzję odnośnie naszej dalszej przygody i być może zakupienie po rozsądnej cenie biletów lotniczych do Ameryki Centralnej.

Leave a Reply

Your email address will not be published. HTML code is not allowed.